Info

Jeśli obchodzi Was coś konkretnego, nie zaglądajcie raczej do lat sprzed 2016 roku.
Jeśli obchodzi Was niedojrzały, paragimnazjalny weltschmertz, proszę bardzo, częstujcie się.
Obiecuję, że nowe posty będą już bardziej o czymś niż o moich garystuicznych rozterkach emocjonalnych i że ten świat jest taki be, fe i kto w ogóle zgodził się go wydać, przecież nikt tego nie kupi, a wydawca z pewnością zbankrutuje.
No, może oprócz tych milionów ludzi, którzy go kupią i którzy upewnią wydawcę w przekonaniu, że można drukować byle chłam, jeżeli subskrypcja jest obowiązkowa.
Powodzenia!

piątek, 6 marca 2015

Walka z wiatrakami...

Dzisiaj chciałbym zamieścić i ustosunkować się do tekstu Oliwii Banul, mało znanej i niestety niedocenianej, młodej artystki. Jest ona koneserką sztuki i literatury, której wyraźne powiązania z teatrem, filozofią, psychologią oraz szeroko pojętym artyzmem przyczyniły się do powstania tekstów dobitnych, lecz trafnych w swych spostrzeżeniach; jednocześnie zachęcających do rozważenia istoty współczesności. Panna Banul ironicznie i z nutką cynizmu jest w stanie wyrazić to, co rzeczywiste w świecie. Bo czyż świat nie jest cyniczną parodią samego siebie?
Najbardziej podoba mi się jej szczerość. Nie obawia się ona ukazać brudnej, brzydkiej rzeczywistości, dać świadectwa prawdzie, którą zazwyczaj ubiera się w grzeczne, ugładzone słówka.
Chodzi mi tu o pieluchy ^^ - ale zobaczycie sami, co mam na myśli.

Zapraszam do lektury oraz zastanowienia się nad przekazem w niej ujętym.


Oliwia Banul

Forma i o formie

Walka z wiatrakami...


My, latorośle XXI wieku mieliśmy “szczęście-nieszczęście” dorastać przy kojących dźwiękach kołysanek z płyt CD, budząc się przy kolorowych bajkach na DVD - tym samym zwalniając naszych rodziców z nieustannej jurysdykcji i dając im zbawienne pół godziny na wypicie kawy i wyrzucenie zaśmierdłych pieluch. W okresie przedszkolnym nasze mózgi dopiero się rozwijały, nasz świat zaczynał się i kończył w czterech ścianach bawialni. Bezpośrednio nie byliśmy związani z jakąkolwiek “formą” - w teorii byliśmy na to za młodzi, zbyt “płynni”. W praktyce mieliśmy spełniać już określone normy i formy od początku naszych narodzin. Wpasowanie się w skalę Apgara, wypowiadanie pierwszych słów i robienie pierwszych nieporadnych kroków w określonym etapie rozwoju określało nas - maluchów - jako potencjalnie zdrowych przyszłych obywateli. Wzorzec “idealnie zdrowego dziecka” był pomocny, pozwalał na szybkie zdiagnozowanie problemów i ich leczenie. Jednak wszystko, co w dzieciństwie było łatwe i nieskomplikowane, na przestrzeni lat ewoluowało w formę trudniejszą i bardziej “splątaną”, gdy weszliśmy w wiek dojrzewania.
Niewesoły okres chaosu i burzy hormonów zmieniał wielokrotnie nasze ciała i umysły. Był to początek wchodzenia w bardziej wymagające formy, takie jak chociażby zwiększające się ekspektacje ze strony rodziców, znajomych i środowiska. Prawdziwy szok i dezorientacja wkradały się w nasze egoistyczne umysły “młodych dorosłych”, gdy do pojedynczych wymagań “bądź grzeczny” czy “zjedz mięso” dołączyło znikąd “bądź najlepszym uczniem w szkole”, “nie noś tego, bo nie wypada”, “idź na studia, bo roboty nie znajdziesz” czy “szanuj starszych”. Niekończące się podpunkty społecznych, narzuconych zachowań, niekiedy zależne od sytuacji majątkowej (“nie zadawaj się z biedakami”), płci (“nie rycz, facet jesteś”), czy odwołujące się do najbanalniejszych stereotypów (“skąpy Żyd”) mieszały w głowach i sercach podatnych na wszelkie sugestie młodych ludzi - pozostawiając zdezorientowanie i niepokój.
Z drugiej strony, jak bardzo chciałabym z tych zagubionych ludzi uczynić biedne ofiary skostniałych form, tak samo w moim moralnym obowiązku leży ich krytyka. W życiu jedynie wyimaginowane i idylliczne sytuacje są czarno-białe, bez zastrzeżeń i z jednoznacznym rozwiązaniem. Z czystego lenistwa i chęci pójścia “po najniższej linii oporu” ludzie sami zaczęli wkładać siebie nawzajem w określone formy. Najbanalniejszym przykładem jest ostracyzm w subkulturach, gdy jeden członek grupy zaczyna interesować się zupełnie czymś innym niż reszta. Słuchający Britney Spears metalowiec wywołuje co najwyżej politowanie, nie akceptację. Paradoksalnie, grupy chcące zachować swoją indywidualność w “natłoku szarej masy” same stają się ośrodkiem represji wobec przejawów wychodzenia z gorsetu danej formy. Innym, ironicznym przykładem są hipsterzy - koneserzy nieznanych zespołów muzycznych i awangardowego wyglądu. Przeobrazili się oni we własną, karykaturalną formę bycia popularnymi poprzez niepopularność. Można zadać pytanie: dlaczego dążymy do bycia kimś wyjątkowym? Dlaczego kłują nas nałożone na nas od pierwszego oddechu formy?
Największej przyczyny tragedii można doszukiwać się w historii naszego kraju oraz bliskości całego świata poprzez Internet. Albo, patrząc na to bardziej prozaicznie: w bajkach i utrwalonych przez lata schematach i formach. W każdej historii główny bohater jest inny od wszystkich. Zaczynając od disneyowskich księżniczek, przez grackich półludzi-półbogów i kończąc na polskich, tradycyjnych i nietykalnych Konradach, Kordianach i Wokulskich. Każda postać, którą nasiąkliśmy za młodu, siedząc przed telewizyjnym ekranem bądź słuchając bajek, była wyjątkowa poglądami, wyglądem czy sposobem na życie. Odmienna od wszystkich, zawsze walcząca przeciw “złej sprawie”. Chłonęliśmy te wzorce i formy jak gąbki, tym samym tworząc najbardziej perfidne i kłamliwe przekonanie w naszym życiu: “Musisz być wyjątkowy”. Wcześniej wspominany Internet dopełnił tragedii współczesnego człowieka. Gdy świat stał się ogólnodostępną, globalną wioską, w której granice między kontynentami, krajami i miastami stawały się z dnia na dzień bardziej zatarte, bezpowrotnie znikło pozorne uczucie wyjątkowości. Gdyby nie Internet, można by żyć nadzieją, że “nikt nie jest taki jak ja! Jestem jednym na milion!”. Dziś parę kliknięć w odpowiednie strony udowadnia nam, że takich jak my są tysiące, a nasza pozorna wyjątkowość jest tylko inną formą formy, od której tak gorąco chcieliśmy uciec.
Gubi nas myśl o tym, jakoby formy były dla nas ograniczeniem. Można o tym problemie myśleć dwojako. Dla Sędziego z “Pana Tadeusza” forma - bycie “grzecznym” - była podstawą do modelowania natury człowieka, prostowania skrzywień kręgosłupa moralnego i godnego życia w społeczeństwie. “Grzeczność” była kołem ratunkowym, narzędziem do okiełznania ludzkiej natury, nauką ogłady i przywiązania do szlacheckiej tradycji. Z kolei Józio Kowalski z “Ferdydurke” postrzegał formę jako sidła i klatkę, narzędzie od blokowania i zniewolenia człowieka oraz jego indywidualności. Mamy dwie możliwości postępowania wobec dylematu formy i jej przydatności. Albo staniemy się Sędzią, dla którego schemat jest pomocną tyczką, na której wyrasta wątła roślina, albo będziemy Józiem - wpychanym w coraz to nowe formy, chcącym od nich uciec, a w rezultacie wpadającym w ich kolejne odmiany.
Forma sama w sobie jest nieunikniona, wraca do naszej świadomości i albo zwracamy na nią uwagę i ją podziwiamy, albo bierzemy ją za zły szeląg. Forma JEST i nie da się jej pozbyć ani zniszczyć w ogniu. To coś, z czym musimy żyć, bo nawet próba ucieczki przed nią jest tylko kolejną wersją jej samej. Forma jest naszym cieniem, którego możemy nie widzieć w nocy; nie oznacza to jednak, że nie pojawi się przy pierwszych promieniach słońca.



Polecam w szczególności osobom zaznajomionym z pojęciem formy; "Ferdydurke" Gombrowicza, maski, formy i kreacjonizm w "Sklepach cynamonowych" Schulza; oraz osobom rozumiejącym nawiązanie do "nietykalnych Konradów, Kordianów i Wokulskich". Jak ich wszystkich przemęczycie w szkole, to załapiecie piękno dogłębnej ironii i niesmaku ;)

...
I jak? Mnie rusza. Problem formy jest aktualny i niezmienny od lat. I nie sądzę, by kiedykolwiek zniknął. Podoba mi się jednak pytanie: czy to aby na pewno jest problem? Jest to spojrzenie z zupełnie innej strony, gdyż zazwyczaj uważamy, że to, co nas ogranicza, jest problemem.
Kiedy pisałem o wolności kilka postów wcześniej, opowiedziałem, jak forma ułatwia życie - jak sprawia, że czujemy się bezpieczniej. Forma od nas nie wymaga, albo wymaga mniej. Całkowita wolność, dowolność, uwolnienie, choć możliwe (nie jest to jednak uwolnienie od formy! Po prostu wchodzimy w formę ludzi w pełni wolnych!), to trudne do osiągnięcia, wymagające w swych podstawach. Żąda on nas ogromnego wysiłku.
A powiedzmy sobie szczerze, kto lubi się wysilać, żeby zyskać niepewność i prawdopodobną niestabilność, kiedy równie dobre rozwiązanie leży pod nosem, zapewniając bezpieczeństwo, wygodę i małe ryzyko...?
Równie dobre oczywiście dla człowieka przeciętnego, dla człowieka nieświadomego.
Bo, jak przytoczę rozważania Alberta Camusa z "Mitu Syzyfa", tragedia człowieka o bezsensownym, monotonnym życiu zaczyna się tam, gdzie świadomość. Póki ten człowiek nie zdaje sobie sprawy z bezwartościowości jego pracy, wysiłku i życia, czyli jest nieświadomy, jego egzystencja nie ociera się o tragizm. Lecz kiedy zaczyna rozumieć, że to nie ma przyszłości, że do końca życia będzie robił coś, co nie nadaje żadnego sensu jego istnieniu - wtedy będzie cierpiał. Wtedy rozpocznie się jego tragedia.

Dlatego czasem tak zazdroszczę ludziom prostym. Ludziom, którzy nie widzą tego wszystkiego.
Tym nieświadomym.
Tak im zazdroszczę. Wystarczy byle gówno, by ich uszczęśliwić. Nie widzą beznadziei, ponieważ nie widzą rozkładu świata. Lubią, lub przynajmniej akceptują, swoją pracę, naukę, zajęcia, swoje monotonne, przyziemne życie. I nie ma tragedii, ponieważ są nieświadomi.
Jestem egoistą, więc zawsze pragnę ich uświadomić; chcę, żeby ktoś mnie zrozumiał, może żeby cierpiał tak samo jak ja. Nie jestem Konradem, nie mam zamiaru cierpieć za miliony. Ale to niemożliwe. Oni nie rozumieją, nawet, jak się im tłumaczy. Mówią, że przesadzam i koloryzuję. Więc w sumie już zrezygnowałem z tłumaczenia im. Bo to taka... walka z wiatrakami... Nie wierzą. A przecież tak jest!
Teraz to już zahaczyło o mit jaskini Platona...

Dobra, może wystarczy na dziś.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz