Nie piszę. Mam mnóstwo pomysłów, ale nie wtedy, kiedy siedzę przed kompem. Mówię sobie: napiszę, jak wrócę. I wtedy piszę sobie niemal cały post w mojej głowie. Ale kiedy wracam, to nie piszę. Mój mózg odczytuje to jako "już napisane"...
W każdym razie, ostatnio dużo myślałem nad różnymi rzeczami. Miałem skończyć post o wolności, napisać jeden o książkach, i to leży cały czas w mojej wyobraźni, niestety z błędną etykietką "napisane". Ten wpis na przykład tworzę na telefonie w autobusie, z późniejszym zamiarem przesłania go na kompa i zwyczajnego wklejenia na bloga. Tyle jestem w stanie zrobić ^^".
Ze spraw, które o sobie zauważyłem...
Przede wszystkim, jestem największym hipokrytą, jakiego znam. Jak na razie, nie potrafię sobie z tym poradzić. Zdaje mi się, że sprzeczności w jakiś sposób mnie tworzą.
Uwielbiam nowinki techniczne. W mojej rodzinie mam najwięcej sprzętu (nie licząc pralek, zmywarek i lodówek rodziców ^^). Chodzi mi o takie zbędne gadżety. Takich mam najwięcej. Dwa telefony dotykowe, tablet, czytnik e-booków, tablet graficzny, MP4, dwie MP3, dysk zewnętrzny 1TB i chwilowo dwa laptopy (będę sprzedawał starego). Wszystkich używam, ale nie codziennie. W sumie są mi zbędne. Ale kocham je i chciałbym więcej fajnych rzeczy. Gdzie w tym hipokryzja? Nienawidzę ich. Niedobrze mi się robi, jak o nich pomyślę i mam ochotę je rzucić w kąt i nigdy więcej do nich nie wracać; pozbyć się w jakikolwiek sposób. Odpychają mnie. Ale też mnie pociągają.
Inna sprawa. Nie cierpię zwiedzać miast. Mam tak, że czasami zachwycam się dziełami ludzkimi, takimi jak architektura czy technologia. Myślę sobie: wow, ktoś musiał być niesamowity, że potrafił to wszystko wymyślić. Albo: to niezwykłe, jak daleko rasa ludzka potrafiła się rozwinąć, jak wiele potrafiła osiągnąć. Jak osiągnęli taki efekt? Jak sprawili, że to wszystko funkcjonuje i działa? Z drugiej strony, wszystko to mnie odrzuca, denerwuje, a nawet obrzydza. Czuję się źle, musząc przebywać chociażby w pobliżu tego.
Uważam, że samochody są ohydne. A autobusy już w ogóle. Ludzie powinni korzystać więcej na przykład z rowerów. No bardzo ciekawe, co ja robię. Jeżdżę sam tym zasranym autobusem!
Lubię mieszkać w mieście, bo w sumie wszędzie blisko. Chcę mieszkać w mieście. Ale nie chcę mieszkać w mieście. Jest za tłoczno. Nie znoszę ludzi i ich hałasu, brudu, twarzy. Nie lubię jak nawet przebywają w mojej obecności; nie znoszę miast. Są pełne tłumów, szare i nijakie.
Wierzę, że ludzie potrafią się zmienić; ale równie mocno jestem przekonany o tym, że ludzie tak naprawdę nigdy się nie zmieniają. Ale o tym kiedy indziej. Prawdopodobnie. >_<
To tyle o mojej hipokryzji. Jest tego więcej, ale nie będę wypisywał wszystkiego, nie wszystko też teraz przychodzi mi do głowy. Ostatnio w autobusie (=.=’’) zamyśliłem się czy coś i wysiadłem przystanek wcześniej. Pomyślałem, że jestem głupi i przeszedłem się do domu, wszystko było dobrze. Kilka dni później jechałem na japoński i też byłem zamyślony. Nagle poczułem taką dziwną konieczność wysiąścia, takie “to już, muszę wysiąść, koniec trasy”. Zanim jednak wysiadłem, zorientowałem się, że mój przystanek to dopiero ten następny. Otrząsnąłem się; pomyślałem, że to dziwne. Czemu nieświadomie wysiadam przystanek wcześniej...? Byłem akurat w nastroju do przemyśleń, więc postanowiłem się nad tym głębiej zastanowić. Wysiadanie wcześniej... wcześniej = przed końcem. Rezygnacja. Poddawanie się.
No cóż, jestem człowiekiem, który rzadko doprowadza cokolwiek do końca. Często wkurzam się na siebie za to, że tak łatwo się poddaję. Zdawało mi się, że to mogło być to. Że mój mózg karcił mnie w ten sposób za rezygnację ze wszystkiego tuż przed osiągnięciem celu. Bo niby dlaczego mam chyba z 15 początków opowiadań i może z jedno skończone...?
Skoro znalazłem już przyczynę mojego wysiadania z autobusu, zacząłem zastanawiać się, czemu tak właściwie rezygnuję? Czemu się poddaję, nawet jak już kupę roboty mam za sobą? Nie znalazłem na to jednej, trafnej odpowiedzi; część nakładała się i pewnie jeszcze z czymś innym wpłynęła na efekt końcowy.
Szybko się nudzę. To, co wymaga powtarzalności lub nie daje efektów staje się dla mnie nudne i monotonne. To jedno z wyjaśnień. Drugie bardziej mnie zaskoczyło, może dlatego, że dopiero tamtego wieczoru je odkryłem. Nie wiem nawet w jakich okolicznościach ani czemu przyszła mi do głowy myśl: czemu rezygnuję tak blisko celu...? A może... boję się go osiągnąć...?
Zaskoczyło mnie to potwornie, może dlatego, iż czułem, że trafiło w sedno mojego problemu. Boję się osiągnąć cel. Ale dlaczego...?
Jak już wcześniej wspominałem, jestem sprzecznością. Mam ogromną wyobraźnię i wolę świat fantastyczny niż rzeczywisty, z drugiej strony jestem też osobą pragmatyczną. Wszystko u mnie musi mieć jakieś wyjaśnienie; nie wierzę w coś, gdy ludzie mówią: bo tak. Skoro cel jest... celem, skoro do niego dążymy, skoro pokonujemy do niego ciężką drogę, to oznacza, że jest on jakimś końcem. A co jest po końcu? Co jest po celu? Co się stanie, jeśli osiągnę jakiś cel? Co będzie dalej? Czy będzie coś dalej?
Tutaj jeszcze wkradł się mój ateizm. Uważam, że po śmierci po prostu... przestajemy istnieć. Nie wiem, co ze świadomością, nie jestem pewien, czy wierzę w coś takiego jak duchy; ale nie wierzę w dusze. Więc skoro celem naszego życia jest koniec końców śmierć, to po osiągnięciu tego celu... nie ma nic. I dla nas niczego już nie będzie.
Zrozumiawszy moją pokrętną logikę, próbowałem sobie wytłumaczyć, że osiągnięcie jakiegoś celu to nie jest koniec drogi - to jedynie przystanek na dużo dłuższej trasie. Tak jak przy kilkudniowej wycieczce w góry, osiągnięcie jednego celu jest po prostu dotarciem do schroniska, w którym przenocujesz. Check pointem pewnego rodzaju, żebyś nie musiał wracać do początku, jeśli przy dalszej drodze zawiedziesz. Jaki jest cel ostateczny i kiedy ta wycieczka się skończy...? Tego nie wiesz. Każdego ranka schronisku dostajesz kolejną mapę (a raczej czystą, białą kartkę) z zaznaczonym miejscem przybliżonej lokalizacji kolejnego schroniska. Tego, które ty sobie wybierzesz. I zmierzasz do niego.
Myślę, że przy końcu będziesz już wiedział, że wakacje się skończyły.
Dobra, dość tej przenośni.
Ale to wszystko chyba nie podziałało... A przynajmniej nie czuję zmiany, nadal niczego nie kończę. :(
Zrobiłem porządek w pokoju - czyt. wywaliłem połowę mojego pokoju, czyt. niepotrzebne rzeczy. Naprawdę. Z pięciu zawalonych półek została mi jedna, luźno zapełniona. Oczywiście ubrania zostawiłem. Na razie. W sumie nie potrzeba mi aż tyle takich byle jakich rzeczy. Zastanowię się nad tym później.
Takie głębokie myślenie, jak na początku tego postu zawsze wprawia mnie w melancholię. Więc uciekam. Zawsze, zawsze uciekam - do wyobraźni, do czyjejś wyobraźni (książki, filmy itp.), lub do ogłupiających, niczego nie wnoszących gierek na komputerze. To w sumie smutne. Nie lubię uciekać, ale co mam zrobić? Pozwolić sobie na melancholię? Pisać? Najlepiej mi się pisze w takim nastroju, bo to mój tak zwany nastrój do przemyśleń. Ale melancholia mnie przybija. Widzę wtedy brud, zepsucie i beznadzieję świata. Widzę brud, zepsucie i beznadzieję siebie. A to, co widzę, przeraża mnie; dlatego chcę uciec. Ale moja ucieczka polega po prostu na założeniu maski i życiu do wewnątrz. Sztuczność. To, czego nienawidzę. Maski, granie, sztuczność. Więc co mam robić...? Podziwiać obrzydliwość tego, co naokoło mnie i we mnie, czy zachowywać się w sposób, którego nienawidzę u innych...? To naprawdę nieciekawy wybór.
I tym oto optymistycznym akcentem kończymy dzisiejszy wywód. :)
Info
Jeśli obchodzi Was coś konkretnego, nie zaglądajcie raczej do lat sprzed 2016 roku.
Jeśli obchodzi Was niedojrzały, paragimnazjalny weltschmertz, proszę bardzo, częstujcie się.
Obiecuję, że nowe posty będą już bardziej o czymś niż o moich garystuicznych rozterkach emocjonalnych i że ten świat jest taki be, fe i kto w ogóle zgodził się go wydać, przecież nikt tego nie kupi, a wydawca z pewnością zbankrutuje.
No, może oprócz tych milionów ludzi, którzy go kupią i którzy upewnią wydawcę w przekonaniu, że można drukować byle chłam, jeżeli subskrypcja jest obowiązkowa.
Powodzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz