Info

Jeśli obchodzi Was coś konkretnego, nie zaglądajcie raczej do lat sprzed 2016 roku.
Jeśli obchodzi Was niedojrzały, paragimnazjalny weltschmertz, proszę bardzo, częstujcie się.
Obiecuję, że nowe posty będą już bardziej o czymś niż o moich garystuicznych rozterkach emocjonalnych i że ten świat jest taki be, fe i kto w ogóle zgodził się go wydać, przecież nikt tego nie kupi, a wydawca z pewnością zbankrutuje.
No, może oprócz tych milionów ludzi, którzy go kupią i którzy upewnią wydawcę w przekonaniu, że można drukować byle chłam, jeżeli subskrypcja jest obowiązkowa.
Powodzenia!

piątek, 27 marca 2015

O niczym

Hej, dzisiaj post o niczym (i nie, nie polonistyczy żarcik "o Nietzschem"). Po prostu mały update o mnie.
Jejku, poczułem się jak Ego Core.

W każdym razie, moje problemy - zarówno przystankowy, jak i kontaktowy - ułagodziły się i już nie występują. Wdzięczność przypisuję głębokiej, zrównoważonej i codziennej (nieustannej i równie niestrudzonej) ucieczce w nierzeczywiste. ;)
Moje światy są ostatnio masakrycznie przeze mnie napastowane i eksploatowane ze wszystkich możliwych stron. Wszystko, byle nie myśleć.
Ucieczka. Problem, który jak za pociągnięciem magicznego pędzla pozbywa się wszystkich innych problemów. Paradoks, prawda?

To tyle, dzisiaj krótko.  Będą mi wymieniać okno, więc muszę szybko napisać 1,5 pracy na polski (nie pytajcie, jakim cudem półtorej) i jeszcze przepisać esej na papier (pani uparła się na papier - widocznie darzy krypto-miłością wszystkie martwe drzewa). Koniec marca zbliża się nieubłaganie.

Mam już dwóch czytelników, o których wiem, że ich mam ;)
Szczerze i z głębi serca im współczuję.
Czytać to to musi być koszmar.
Coraz krótsze linijki.
Ale śmiesznie.
Naprawdę.
Dobranoc.

~Dail

poniedziałek, 16 marca 2015

Esej

Okej, wymyśliłem tytuł. Napisałem esej. Obiecałem komuś, że go wstawię. Więc wstawiam. ^^
Przepraszam za formę. Jest mało luźna właśnie dlatego, że to idzie do oddania i muszę zachować chociaż pozory uporządkowania i przemyślenia sprawy.

“Hamlet nie był wampirem”, czyli Twoi nauczyciele wiedzą, co Shakespeare’owi w głowie siedziało...

(przy okazji kalambur potoczno-formalny: "w głowie siedziało-->w głowie się działo ;)")

Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałem lekturę. Nie mówię tu o jakiejkolwiek książce, jakąkolwiek czytałem nawet wczoraj. Chodzi mi o lekturę-lekturę, narzuconą odgórnie pozycję zgodną z jakże ciekawą, inteligentną i kreatywną nową podstawą programową. Nie przypominam sobie, by odbyło się to jakoś niedawno. Jednym z powodów jest to, że właściwie większość z nich nie jest w moim guście (choć nie jestem pewien, czy ogólnomasową, standardowo-hollywoodzką, tandetno-dziecinną i pusto-ogłupiającą literaturę można nazwać gustem), ale nie jest to powód jedyny. A na potrzeby tego tekstu również nie jest najważniejszy.

Dlaczego nie lubię omawiać lektur? Cóż, nie tylko przez mało interesującą mnie treść. Zdarzają się przecież pozycje, które mogłyby mnie zaciekawić; jednak ich także nie czytam. Lubię tłumaczyć to sobie ograniczeniem, narzuceniem, zdegradowaniem i zaniżeniem wartości opinii innych.
Słucham? A no właśnie. Na tym dokładnie polega omawianie lektur w szkołach.

Zanim jednak przejdę dalej, chciałbym przedstawić definicję niezbędną do zrozumienia przedstawionej tu treści. Książka - ważne w moim małym wywodzie pojęcie - to tekst o mniejszym bądź większym znaczeniu publicznym, opublikowany, najczęściej wydany w jakiś sposób (czy to papierowy, czy elektroniczny, czy na audiobooku; dowolność!), służący jakiemuś celowi. Wyraz "książka" mam zamiar stosować zamiennie ze słowem "tekst", co oznacza, że jej definicja brzmieć będzie: "jakikolwiek tekst, który został opublikowany, bez względu na rodzaj, gatunek, treść i formę". W mojej definicji książką będzie zarówno powieść w wydaniu papierowym, jak i artykuł znajdujący się na stronie internetowej gazety.

Dobrze, wystarczy tego wstępu, teraz do rzeczy. Kiedy ktoś pisze tekst, a później go publikuje, musi zrozumieć, że przestaje być jego jedynym autorem. Od tego momentu książka przestaje mieć jedną wersję i jednego twórcę. Jest ich tyle, ile osób, które ją przeczytały. Może to się wydawać dziwne z początku, ale już wszystko wyjaśniam. Krok po kroku dojdziemy do źródła moich nietypowych wniosków. A zaczniemy, całkiem logicznie i matematycznie poprawnie, od kroku pierwszego:
Czy zdarzyło się Wam czytać książkę, a potem pójść do kina na film, nakręcony na jej podstawie...? Jeśli tak, a zakładam, że tak, to mam do Was kolejne pytanie: czy wszystko w tym filmie zgadzało się z Waszym wyobrażeniem? Wygląd bohaterów? Głos bohaterów? Ich charakter? Miny? Gesty? Wygląd otoczenia? Postaci poboczne?
Wszystko?
Zazwyczaj nie. Oczywiście często akceptujemy, bądź nawet podziwiamy tzw. "wizję reżysera", jednak raczej nie pokrywa się ona z naszą w stu procentach.
Czy zdarzyło się kiedyś, byście sprzeczali się z innymi na temat wyglądu bohatera? To jest już rzadsze, dlatego opowiem Wam sytuację, w której ja się raz znalazłem. Otóż, po przeczytaniu wspaniałego (jak zresztą wszystkie - powiedział szczerze i bez ironii) dzieła Shakespeare'a - "Hamleta" - posprzeczałem się ze znajomą... o kolor włosów głównego bohatera! Dla mnie od zawsze był ciemnowłosy, ona uważała go za blondyna. To się może wydać trywialne, ale dobitnie ukazuje różnice w wyobrażeniu sobie świata przedstawionego. A to, jaki kolor włosów miał Hamlet raczej nie wpływa na rozumienie dzieła.
Zaraz, zaraz. Czy to oznacza, że obie wersje, ta z Hamletem-blondynem ORAZ ta z Hamletem-brunetem, są poprawne...? Tak! Bo czemu by nie? Co kogo obchodzi kolor włosów duńskiego księcia?

Skoro obie opcje są dopuszczalne, oba światy przedstawione poprawne, to znaczy, że istnieje więcej niż jeden świat "Hamleta". Może istnieć świat, w którym książę ma włosy rude, brązowe, czy nawet zielone - wszystko zależy od tego, jak zadziała nasza wyobraźnia. Jak wyobrażał go sobie autor...? Tego już nikt nie wie.

Jeśli więc możemy zmodyfikować świat przedstawiony tak, by zawierał kolorowowłosego Hamleta, czy nie możemy też sprawić, by, wedle naszego gustu, miał głos gruby lub cienki, piskliwy lub miękki, śpiewny lub szorstki...? Możemy! Bo książka nie powie nam, jak przeczytać dialog.
Z tego wynika też kolejna sprawa: w pewnych sytuacjach nasza wyobraźnia może modyfikować charakter bohatera! Czytamy jakieś mało inteligentne zdanie. Czy bohater naprawdę tego nie wie? Może żartuje? Może mówi z ironią...? Wszystko zależy od tego, jak owo zdanie sobie przeczytamy. Ton głosu tylko czasami wspominany jest w opisach. Dodatkowo, charakter bohatera można w ten sposób zmienić w znacznym stopniu. Czasami tak bardzo, że jesteśmy w stanie wpłynąć na rozumienie całego dzieła. Tutaj "Hamlet" jest przykładem idealnym. Nawet na lekcjach języka polskiego pojawia się pytanie o zdanie zdezorientowanego ucznia: "czy według ciebie Hamlet do końca grał, czy może naprawdę zaczął tracić zmysły...?". Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Co miał na myśli autor? A któż może to wiedzieć...?

Na ile już zmodyfikowaliśmy świat przedstawiony, przerabiając go na własną modłę? Zmieniliśmy wygląd bohatera, jego charakter, a nawet zrozumienie pewnych istotnych elementów fabuły. Każdy z nas ma własną wizję. Więc ile jest w końcu światów przedstawionych? Tyle, ile czytelników. Ale który z nich jest poprawny, który jest odpowiednim zrozumieniem dzieła? Wszystkie!
To naprawdę nieważne, czy Wasz Hamlet wygląda przeciętnie, czy może ma czerwone włosy, białe oczy i tak naprawdę jest wampirem-ludojadem, który zalecał się do Ofelii, bo szukał sobie jakiegoś ładnego pożywienia. Shakespeare nie napisał, że nie!

Absolutnie nie chodzi mi o to, by jakąkolwiek, wziętą z kosmosu wersję uważać za poprawną interpretację. Nie można powiedzieć "Haha, w takim razie mój Hamlet jest kosmitą" (oczywiście powiedzieć można, lecz nie oznacza to automatycznie, że jest to interpretacja poprawna). By przedstawić swoją wersję świata, potrzebny jest jakiś argument, może pomijając kwestię wyglądu bohaterów (był blondynem, bo... eee...?). Jeśli więc chcecie powiedzieć, że według Was Hamlet miał zdolności parapsychiczne, to powiedzcie dlaczego tak uważacie!
"Ale proszę pani, Hamlet mógł mieć przecież zdolności parapsychiczne! Nie tylko widział ducha (cała reszta też go widziała), lecz jako jedyny mógł się z nim porozumieć. A ten duch może wcale nie był jego ojcem, może tak naprawdę był Szatanem? W końcu nikt nie był pewien, że to duch byłego króla, tylko wyglądał podobnie do niego. I powiedział Hamletowi o zdradzie jego wuja, tym samym skazując młodzieńca na nieunikniony koniec! Taką podłą rzecz mógł zrobić tylko Szatan!".
Rozumiecie?
No i co, wersja z Szatanem kuszącym Hamleta jest gorsza od ducha ojca? Niby czemu? Shakespeare nie mówi, że to NIE jest Lucyfer. Mówi tylko, że Hamlet wierzy, iż rozmawiał z ojcem.

Żeby nie było, że potrafię powołać się jedynie na "Hamleta": przypatrzmy się "Procesowi" Kafki. Czemu na przykład nie miało by się to wszystko dziać jedynie w głowie bohatera? Więc stawiamy tezę (co niestety uczniom szkół niemiło kojarzy się z jakże sztuczną formą tysięcznej już, równie pustej co przymusowej rozprawki): cała sprawa z sądem odbywa się jedynie w umyśle, w wyobraźni głównego bohatera.
Przedstawiony w książce sąd wydaje się na tyle absurdalny, że sam w sobie nadaje się na przykład rzeczy przez Józefa K. zmyślonej. Jakim cudem wszyscy wokół wiedzieliby o jego procesie? A czy dbającej o siebie nastolatce nie wydaje się, że wszyscy wokół wiedzą o tym, że na szyi wyskoczył jej pryszcz? Czy osobie o bardzo krzywych zębach nie wydaje się, że wszyscy wokół tylko czekają, aż otworzy buzię...? Więc jeśli Józef K. był dobrze prosperującym biznesmenem, czy jego lęk przed zniesławieniem przez proces sądowy nie sprawiłby, iż zdawałoby mu się, że każdy wie o jego sprawie? I dlaczego Adwokat nie był w stanie nic w związku z procesem K. zrobić...? A co, jeśli tak naprawdę nie był adwokatem, tylko psychologiem, próbującym pomóc biednemu, skłonnemu do paranoi człowiekowi? Może dlatego cały czas twierdził, że zajęcie się sprawą wymaga czasu, próbując zatrzymać przy sobie pacjenta, który straciwszy kontakt z rzeczywistością mógłby skrzywdzić niechcąco kogoś lub siebie?
Albo możecie też powiedzieć, że sąd jest tak naprawdę rządową instytucją, mającą na celu wyszukiwanie i łapanie w swe sieci kosmitów, do których należał Józef. Tylko znajdźcie argumenty!

Weźmy pod lupę inne dzieło "ponadczasowe", jak zwykli uczyć nas profesorowie z liceów, czyli "Dziady" cz. III wraz ze swoim wspaniałym i wiecznym Konradem alias 44, jak to nas uczono interpretować. Lecz kto zabroni nam stwierdzić, że Konrad, czytaj Gustaw, mający dość swych zawodów miłosnych, będący w poprzednich częściach nawet duchem, umierający po milionkroć czy więcej, jest tylko szaleńcem, młodym człowiekiem, który, straciwszy miłość swojego życia, postradał zmysły? Kto nam powie, że jego więzienie nie jest tak naprawdę kaftanem bezpieczeństwa, którym owinięty jest w placówce psychiatrycznej? Stracił swoją miłość, stracił swój rozum, więc wyzywa Boga na pojedynek. Czuje się niesprawiedliwie skrzywdzony, uważa, że on potrafiłby zarządzać ludzkim szczęściem lepiej. Nie pasuje? Czemu niby nie? Oczywiście możecie stwierdzić, że również Konrad był kosmitą, jednak, szczerze mówiąc, może darowalibyście sobie te jakże trudne do udowodnienia teorie spiskowe rodem z USA...? Nie przesadzacie z nimi trochę?!

Wracając do tematu: kolejna radosna lektura, jako żywo, ludzie, czyli "Wesele" Wyspiańskiego. Czemu na przykład nie odczytać tego jako snu? Luźno związane ze sobą rozmowy gości, przeskakiwanie od sceny do sceny, nierealne wydarzenia i postaci fantastyczne, jak na przykład ruszający się, śpiewający chochoł...? Nie brzmi jak sen? (Czy Wam naprawdę nigdy nie śnił się gadający chochoł i niedoszły trójkącik na sianie?! Dziwni jesteście.) Nie mógłby to być na przykład sen człowieka zaproszonego na wesele przyjaciela (tym samym: Wyspiański), żyjącego w ciężkich dla jego narodu czasach (tym samym: Wyspiański)? Bo mi to wygląda na takie właśnie oniryczne, ulotne, posrane naginające rzeczywistość... Ale cóż, nikt nie zabroni Wam powiedzieć, że chochoł tak naprawdę był kosmitą...

... naprawdę...?! Kosmitą...?! Znowu?! Wszędzie?! Czy Wy nie macie już bardziej kreatywnych pomysłów?! Nawet “Supernatural” pobił Was w kwestii kreatywności! Ja rozumiem, że ludzie wierzą w czających się na każdym kroku obcych, ale błagam, żeby tak wszędzie?! Jak Wy zamierzacie udowodnić, że Izabela odrzuciła Wokulskiego, ponieważ była innej, pozaziemskiej rasy?! Co według Was na to wskazuje?!
Ruszcie głowę po coś kreatywnego, a nie kolejne klony prezydenta Kennedy’ego!


Uff, dobrze, skoro już ustaliliśmy kwestię interpretacji utworów poprzez liczne teorie spiskowe, możemy kontynuować.

Tak więc możemy (nawet bez specjalnego zamiaru, nasze mózgi same tak funkcjonują!) zmieniać w książce wygląd i charakter bohaterów, wydźwięk istotnych w fabule elementów, sytuację przedstawioną w utworze... Co jeszcze?

Na początku pisałem, że książka musi mieć jakiś cel. Cele są różne: informacja, rozrywka, poruszenie, edukacja, zabawa, skłonienie do przemyśleń, przedstawienie pewnego trudnego tematu i tak dalej. Wbrew pozorom to jednak nie autor tekstu wybiera jego cel. Robi to czytelnik.
Jak? Proste - czyta. Wiadomo, że jak autor napisze komedię, to większość będzie się śmiać. Jeśli napisze horror, odbiorcy będą przerażeni... ale niektórzy również będą się śmiać. Podobno o gustach się nie dyskutuje. Małgorzata Rejmer w gazecie “Kontynenty” z 2010 roku, którą niedawno przeglądałem, w tekście o tytule (zabawnym, nawiązującym trafnie do potocznego, polskiego powiedzonka) “Kuku na Rumuniu” wspomina o rumuńskim poczuciu humoru.
“W Rumunii jako czarną komedię sprzedaje się to, co wszędzie indziej uchodziłoby za dramat społeczny. (...) reżyser <<Śmierci pana Lazarescu>> upierał się w wywiadach, że nakręcił komedię. Dobry żart. Kto widział ów film, opowiadający o agonii chorego na raka staruszka, przerzucanego od szpitala do szpitala, ten wie, że komedia rumuńska to wesołe pranie widza po pysku. (...) Nieraz bywało tak, że po obejrzeniu filmu rumuńskiego z etykietką <<komedia romantyczna>> miałam wrażenie, że zdarzyło się coś bardzo przykrego.”
Jak widać, opisywany przez panią Rejmer autor stworzył dzieło, mające na celu rozbawienie odbiorcy. I jak równie dobrze widać, nie wszystkich owo dzieło rozbawiło. W tym momencie widz, czytelnik czy innego rodzaju odbiorca może sam nadać cel danemu dziełu. Raz obejrzawszy komedię rumuńską, zamiast “rozrywka” nada jej cel “załamanie psychiczne”, “smutek” lub “depresja”. Jeśli kogoś bawią horrory, zamiast “przestraszenie” nada im cel “rozbawienie”. To, co jednych wzrusza, innych będzie brzydzić, a jeszcze innych podnosić na duchu. To więc czytelnik ustala cel danej książki, zgodnie ze swymi odczuciami na jej temat.
Jak to więc jest? Nie piszemy książki, jednak mocno i niezaprzeczalnie ingerujemy w świat przedstawiony. Nie publikujemy tekstu, jednak to my nadajemy mu cel oraz sens (bo po co powstawałaby książka, gdyby nie miała odbiorców? Nawet autora jako odbiorcy?). To kto tak naprawdę tworzy to, co czytamy?

My! Autor rzuca pomysł, ujmuje go w pewien sposób, może mając na celu nam coś przekazać. Czy to do nas dotrze, czy nie - to już nasza sprawa. Jakby chciał, żeby na pewno wszyscy zrozumieli, to napisałby wprost. Publikując, przyjmuje do wiadomości, że jego świat, jego wizja, tekst, treść będą tysiące, miliony razy zmieniane, rozumiane na nowo, przekształcane nie tylko przez każde pokolenie (o ile jakaś książka przetrwa więcej niż jedno pokolenie), lecz przez każdą osobę oddzielnie. Co więcej, przez jedną osobę nawet kilka razy, kiedy, czytając tekst po raz kolejny np. po kilku latach, zmienia punkt widzenia z dziecinnego na dorosły; ma większy bagaż emocjonalny, większe doświadczenie.

Mam wrażenie, że Czesław Miłosz to rozumiał. Tak przynajmniej daje do zrozumienia w “Campo di Fiori”, utworze, który w sumie jest jednym wielkim porównaniem. Getto warszawskie i inne konteksty nie są jednak dla mnie najważniejsze. Podmiot liryczny (myślę, że w tym fragmencie również autor) wyraża przypuszczenie, wie, że jego utwór będzie przez różne osoby odczytywany w różny sposób. Może zauważył to już w swoich czasach...? Może zauważył, że odbiorcy naginają treść dzieł? W każdym razie - pisze o tym:
(...)
Morał ktoś może wyczyta,
Że lud warszawski czy rzymski
Handluje, bawi się, kocha
Mijając męczeńskie stosy.
Inny ktoś morał wyczyta
O rzeczy ludzkich mijaniu,
O zapomnieniu, co rośnie,
Nim jeszcze płomień przygasnął.
Ja jednak wtedy myślałem
O samotności ginących.
(...)
Miłosz informuje nas o tym, co myślał, gdy tworzył tekst. Nie mówi jednak, że jego wersja jest jedyna i ostateczna - dopuszcza do świadomości, że odbiorcy mogą inaczej go zrozumieć. To wyrozumiały twórca! Byle więcej takich!


Krótko o tym, dlaczego. Dlaczego każdy z nas rozumie tekst inaczej, widzi postaci inaczej? Zacznę od wyglądu i charakteru bohaterów, o ile przy tym drugim mamy pole do popisu. Bohaterowi pozytywnemu nadajemy z automatu cechy, które w jakiś sposób nas pociągają, albo cechy, które sami chcielibyśmy mieć. Jeśli chodzi o wygląd, chyba najważniejszą jego determinantą jest nasza preferencja. No cóż, niektórzy wolą brunetki, niektórzy blondynki. Analogicznie, bohaterom negatywnym nadajemy cechy i wygląd daleki naszym preferencjom. Przez bohaterów pozytywnych i negatywnych nie mam na myśli “tych złych” i “tych dobrych”. Niektórzy odbiorcy przepadają za tzw. “czarnymi charakterami”, które będą dla nich bohaterami pozytywnymi - czyli takimi, które przypadają nam do gustu, które zaczynamy lubić, szanować, bądź utożsamiać się z nimi. Bohaterowie negatywni to w takim razie ci, których nie lubimy, których chcemy się pozbyć i nigdy więcej nie widzieć. Ci obojętni pozostają zazwyczaj szarzy.

Każdy rozumie tekst inaczej, gdyż z natury mózg ludzki nie jest obiektywny. Wszystko, co wokół nas, co nas dotyka, czyli również książki, pojmujemy przez pryzmat własnych przeżyć i doświadczeń. Rozumienie tekstu nie polega tylko na logice, ale także na odczuciach. By odczuwać obiektywnie, musielibyśmy w tym samym momencie wiedzieć, co wiele ludzi odczuwa przy tym akurat fragmencie. Jak można zauważyć, to raczej niemożliwe, zresztą, mijałoby się z sensem samego odczuwania.


Ten tekst jest więc o tym, że nie można powiedzieć: “Twoja interpretacja jest niepoprawna, bo w podręczniku/opracowaniu/podstawie programowej było napisane inaczej/ nauczyciel mówi inaczej.” I nie chodzi mi tu jedynie o lektury szkolne. Oczywiście należy wysłuchać interpretacji innych - może się okazać, że ich wersja przemówi do nas silniej niż nasza. Nie można jednak dać sobie wmówić, że czujemy źle, myślimy źle, jeśli nasze argumenty wydają nam się logiczne. Nie możemy pozwolić sobie na umniejszanie wartości naszego zdania, odrzucanie go przez otoczenie bez nawet jego wysłuchania. A jeśli ktoś powie, że autor w jakimś tam wywiadzie przedstawił tę a nie inną interpretację, to jest to interpretacja autora, a nie nasza.

Dlatego mówię, że ten tekst jest o poprawności wszystkich interpretacji. A dla Was może mówić o czymkolwiek, o czym uważacie, że mówi.



Jak się podoba? Może być? Mam nadzieję, że nie jest zbyt beznadziejny. Pewnie za kilka lat przeczytam go i "uśmieję się" :/
Dobra, zobaczymy.
Na dzisiaj to tyle. Może później jeszcze coś wstawię.

sobota, 14 marca 2015

Kontakt

Zdaje się, że mam pomysł na szkicową przyczynę mojej utraty poczucia rzeczywistości. To tylko szkic, jedno z pierwszych wyjaśnień, jakie przyszło mi do głowy. Niekoniecznie jest dobre, ale pasuje.

Jak pewnie dało się zauważyć w poprzednim poście, jestem pełen nienawiści i gniewu. Nie wiem, dlaczego tak nienawidzę świata, ludzi. Jednak fakt faktem, z obserwacji wiem, jedyne, co potrafię poczuć w tym realnym świecie, to gniew. Całą resztę, całą paletę moich uczuć wyrażam w światach wyobrażonych, nierzeczywistych. Na każdym kroku świat wywołuje we mnie zdenerwowanie. Czy to na ludzi (głównie), czy to na siebie, czy też na siebie wśród ludzi oraz ludzi obok mnie. Ale głównie na ludzi. A oprócz tego: na ludzi, inne osoby, obywateli tego jak i zagranicznych państw, polityków, nauczycieli, kierowców, pasażerów, sprzedawców, lekarzy, moich rówieśników, osoby starsze, pracowników jakichkolwiek, bezrobotnych i meneli, ale głównie na ludzi.
Więc kiedy nagle znajduję się w sytuacji, gdzie nie ma nikogo, kiedy jedyna emocja, jaką czuję w stosunku do świata rzeczywistego, znika... zaczynam czuć się jak we wszystkich moich wewnętrznych światach - ulga, radość, wstępne szczęście - muszę upewnić się, że nie jestem "wewnątrz". Muszę się upewnić, że jestem w rzeczywistości.
A potem przychodzą ludzie i już nie muszę się upewniać. Znowu odczuwam jedynie gniew, który informuje mnie o tym, że jestem w realnym świecie.

Pasuje. Mimo to pomyślę jeszcze.

Ogólnie jest coraz gorzej. To już nie tylko zanik kontaktu - coraz częściej mam problemy z czasem i przestrzenią. Nieraz łapię się na tym, że wydaje mi się, że jest np. 9:40, patrzę na zegarek i widzę jak wół 9:20, a mimo to myślę, że jest 9:40. Czytam czas z zegarka i mimo 9:20 mój mózg zapisuje 9:40. Coś się nie zgadza, więc po chwili skupiam się bardzo, gapiąc na zegarek i uświadamiam sobie, że jest dopiero 9:20 i nie muszę się spieszyć.
A później, kiedy już fizycznie jest 9:40, patrzę na zegarek, widzę 9:40 i wydaje mi się, że przecież była 9:20! Od razu taki stres itd, a potem orientuję się, że wcześniej, kiedy mi się wydawało, że jest 9:40, była 9:20, a od wtedy już minęło trochę czasu. To się wydaje zagmatwane, bo JEST zagmatwane i trudne do zrozumienia. Myślę, że nawet ja tego nie rozumiem. Uczucie jest mniej więcej takie, jak skok w czasie (wyobraźcie sobie takie uczucie) bez własnej woli, jak zgubienie minut, czasu ze swojego życia, kiedy nagle orientujecie się, że jest 9:40 i jesteście w autobusie w drodze do szkoły, choć przed chwilą była 9:20 i jedliście śniadanie. W pierwszej chwili czuć taki ogromny stres, wywołany zdezorientowaniem, może nawet strach czy spłoszenie. Potem dopiero przypominacie sobie, że przecież faktycznie ten czas upłynął, spakowaliście plecak, umyliście zęby i wsiedliście do autobusu. Jakby wasz mózg nagle uzupełnił lukę w pamięci, wmawiając wszystkim dookoła, że przecież od początku pamiętał. Zgrywus jeden.
Jeśli chodzi o przestrzeń, to najczęściej dzieje się to na spacerze w lesie, kiedy jestem sam (czyt. nie ma ludzi). Myślę o czymś, potem patrzę przed siebie i mam ogromne problemy z adaptacją wzroku. Ziemia oddala się ode mnie, wklęsa się (or whatever, chyba nie ma takiego słowa), zapada, odsuwa. Wygląda to, jakby układała się w jakiś dołek. Nie przechodzi nawet jak kucnę i jej dotknę. Nic. Muszę odczekać jakiś czas, zanim przestanie się ruszać. Okropnie mnie to niepokoi, nie wiem, co się ze mną dzieje.
I tak muszę iść do neurologa w ramach innych badań, w poniedziałek idę po skierowanie. Mam nadzieję, że to jednak moje problemy psychiczne, a nie żadne zaburzenia fizyczne są tego przyczyną. Nie chcę zaburzeń fizycznych, a już na pewno nie w mózgu. Z psychiką sobie poradzę. Teraz dodatkowo tym się stresuję. Za dużo Doktora House'a, tam też był przypadek gubienia czasu. Dobra, stop, nie myślę o tym.
Jak to Cave Johnson mówił: "I'm serious. Visualising the scennario while under stress actually triggers the reaction."

Na razie tyle. Napisałem esej, ale jeszcze muszę go zatytułować. Wrzucę go tu, jak już będzie gotowy. ^^ Nawet nie wiem, czy ten twór można nazwać szkicem do eseju, a co dopiero esejem. Trochę też jest sztywny, ale nie aż tak zły.

niedziela, 8 marca 2015

(Nie)Rzeczywistość

Niepokoję się o siebie.
Dzieje się ze mną coś dziwnego, coś, czego nie potrafię wytłumaczyć. Kiedy jestem gdzieś, gdziekolwiek, muszę dotknąć.
Jestem spokojny, czasami myślę, często idę... i zaczyna we mnie narastać niepokój. Takie dziwne poczucie, że coś jest nie tak.
I wtedy muszę, po prostu muszę czegoś dotknąć - drzewa, słupa, płotu, liścia, czegokolwiek - żeby upewnić się, że to się dzieje naprawdę. Że to, co wokół mnie jest rzeczywiste.
Nie rozumiem tego. Dlaczego? Dlaczego nie potrafię osadzić się w rzeczywistości...? Może zbyt dużo i za często pogrążam się w wyobraźni...? Może zbyt dużo i za często uciekam od świata? Może zbyt dużo i za często trafiam w kulturze na wnioski, że ten świat nie jest rzeczywisty? Może za dużo o tym myślę?
...?
Nie wiem, w każdym razie, niepokoi mnie to. Nie powinno tak być, czuję, że tracenie kontaktu, konieczność upewniania się jest zła.
Nie wiem, co z tym zrobić. Nie wiem, co o tym myśleć. Na razie przejdę do innych spraw.


Wiosna

Stoję. Z prawicy mojej słońce świeci jasnym, chłodnym jeszcze blaskiem, kładąc się cieniem i bawiąc światłem między drzewami. Pachnie świeżym drewnem i palonym ogniem, nie wiem, skąd ten zapach się niesie. Wiatr muska moją skórę jak płatek śniegu, jednak w koronach szaleje i szumi. Tylko ze mną obchodzi się tak delikatnie. Zielone igiełki falują w powietrzu, nie mogąc oderwać się od szeptu trącanej ciepłym podmuchem gałęzi. Wszystko mówi i milczy jednocześnie. Słońce zabrania mi patrzeć w niebo, oślepiając tysiącem swoich jasnych promieni. Uderzają o moją skórę, sprawiając, że jest przyjemnie ciepła. Zimno przeminęło. Nie ma już śladu śniegu, błota, roztopów. Złamane pnie drzew przestają płakać po długiej, samotnej zimie. Teraz dostaną drugą szansę na śmierć. Wiatr się wzmaga. Drzewa skrzypią, ocierając się o siebie... to ból czy radość? Co wyraża ich głos...?
Wiatr szepcze mi do ucha swoje sekrety.
Żałuję, że nie potrafię ich zrozumieć.


Miałem napisać, że pnie dostaną "drugą szansę, by żyć". Tak właśnie miało być.
Ale wtedy, w lesie, zobaczyłem ludzi. Ludzie mi przeszkadzają, sama ich obecność budzi
we mnie obrzydzenie. Nie chcę ich widzieć. Pewnie dlatego napisałem "śmierć"...
Chciałbym być sam, czy oni nie mogą tego zrozumieć?! Ale żale mi nie pomogą.
Cokolwiek napiszę, oni i tak będą. Będą mi przeszkadzać. Może i jestem zrzędą,
ale taki już jestem, a oni... nie zasługują na moją litość, miłość, wsparcie. Na uścisk dłoni.
Przeszkadzają mi. Zabierają mi tlen, hałasują, rozmawiają, bawią się, świętują
i mnie wkurwiają.
Tak, żeby nie było - nie wiem, skąd ta cała moja nienawiść. Jednak się stała
moją drugą (a może pierwszą?) naturą. Najbardziej pragnę zaprzeczyć ich bzdurom,
wszystkiemu, co mówią, bo mówią bez sensu. Trajkoczą, chichrają... nie widzą nonsensu,
którym częstują wszystkich wokół na każdym swoim kroku. Są jak cierń w oku!
Nie rozejrzą się, nie sprawdzą, nie zrozumieją. Nawet nie spróbują. Ten świat jest beznadzieją
tylko dlatego, że mieszkają w nim ludzie. Okrutni, okropni, wulgarne ich buzie
nie zamkną jadaczki choćby na moment. Pierdolą o bzdurach, a potem "no comment"
i udają, że nie rozumieją. A nie, sorry, do nich naprawdę nie dociera; wyłażą ze swojej nory
na światło dzienne i szpecą świat obecnością. Niszczą wszystko po drodze, zdobią swą pustością,
pstrokacą miłością i jarają się, że są niezastąpieni. Piękni. Jedyni. Niezaprzeczalni. Zbawieni.
Pierdolenie. Umrą jak wszystko inne, co torturują, gnębią, męczą, poniżają, przeżują, wyplują,
zabiją, rozmiażdżą, zdepczą i zatańczą na truchle. Haha. Bardzo pięknie Ziemię niańczą.
Współczuję. Naprawdę. Biedna Ziemia.
Przepraszam, choć wiem, że to nic nie zmienia.
Bo ja też, co mnie wkurza najbardziej, jestem człowiekiem. I choć mnie świat ludzki oburza,
to jak już pisałem wcześniej, jestem hipokrytą. Też jem kanapki z padliną i moją duszą zabitą.
Konsumpcjonizm. Społeczeństwo. Własność. Posiadanie.
Śmierć. Cierpienie. Samotność. Umieranie.

Tak to właśnie wygląda. A to nie miał być wiersz. Dobrze, że wyraża moje uczucia, a nie jest naciągany. Teraz takiego człowieka ludzkość pożąda. Słono-obrzydliwego, jak sól i pieprz. Szkoda, że indywidualizm tak naprawdę nie jest mile widziany.

~Dail

piątek, 6 marca 2015

Walka z wiatrakami...

Dzisiaj chciałbym zamieścić i ustosunkować się do tekstu Oliwii Banul, mało znanej i niestety niedocenianej, młodej artystki. Jest ona koneserką sztuki i literatury, której wyraźne powiązania z teatrem, filozofią, psychologią oraz szeroko pojętym artyzmem przyczyniły się do powstania tekstów dobitnych, lecz trafnych w swych spostrzeżeniach; jednocześnie zachęcających do rozważenia istoty współczesności. Panna Banul ironicznie i z nutką cynizmu jest w stanie wyrazić to, co rzeczywiste w świecie. Bo czyż świat nie jest cyniczną parodią samego siebie?
Najbardziej podoba mi się jej szczerość. Nie obawia się ona ukazać brudnej, brzydkiej rzeczywistości, dać świadectwa prawdzie, którą zazwyczaj ubiera się w grzeczne, ugładzone słówka.
Chodzi mi tu o pieluchy ^^ - ale zobaczycie sami, co mam na myśli.

Zapraszam do lektury oraz zastanowienia się nad przekazem w niej ujętym.


Oliwia Banul

Forma i o formie

Walka z wiatrakami...


My, latorośle XXI wieku mieliśmy “szczęście-nieszczęście” dorastać przy kojących dźwiękach kołysanek z płyt CD, budząc się przy kolorowych bajkach na DVD - tym samym zwalniając naszych rodziców z nieustannej jurysdykcji i dając im zbawienne pół godziny na wypicie kawy i wyrzucenie zaśmierdłych pieluch. W okresie przedszkolnym nasze mózgi dopiero się rozwijały, nasz świat zaczynał się i kończył w czterech ścianach bawialni. Bezpośrednio nie byliśmy związani z jakąkolwiek “formą” - w teorii byliśmy na to za młodzi, zbyt “płynni”. W praktyce mieliśmy spełniać już określone normy i formy od początku naszych narodzin. Wpasowanie się w skalę Apgara, wypowiadanie pierwszych słów i robienie pierwszych nieporadnych kroków w określonym etapie rozwoju określało nas - maluchów - jako potencjalnie zdrowych przyszłych obywateli. Wzorzec “idealnie zdrowego dziecka” był pomocny, pozwalał na szybkie zdiagnozowanie problemów i ich leczenie. Jednak wszystko, co w dzieciństwie było łatwe i nieskomplikowane, na przestrzeni lat ewoluowało w formę trudniejszą i bardziej “splątaną”, gdy weszliśmy w wiek dojrzewania.
Niewesoły okres chaosu i burzy hormonów zmieniał wielokrotnie nasze ciała i umysły. Był to początek wchodzenia w bardziej wymagające formy, takie jak chociażby zwiększające się ekspektacje ze strony rodziców, znajomych i środowiska. Prawdziwy szok i dezorientacja wkradały się w nasze egoistyczne umysły “młodych dorosłych”, gdy do pojedynczych wymagań “bądź grzeczny” czy “zjedz mięso” dołączyło znikąd “bądź najlepszym uczniem w szkole”, “nie noś tego, bo nie wypada”, “idź na studia, bo roboty nie znajdziesz” czy “szanuj starszych”. Niekończące się podpunkty społecznych, narzuconych zachowań, niekiedy zależne od sytuacji majątkowej (“nie zadawaj się z biedakami”), płci (“nie rycz, facet jesteś”), czy odwołujące się do najbanalniejszych stereotypów (“skąpy Żyd”) mieszały w głowach i sercach podatnych na wszelkie sugestie młodych ludzi - pozostawiając zdezorientowanie i niepokój.
Z drugiej strony, jak bardzo chciałabym z tych zagubionych ludzi uczynić biedne ofiary skostniałych form, tak samo w moim moralnym obowiązku leży ich krytyka. W życiu jedynie wyimaginowane i idylliczne sytuacje są czarno-białe, bez zastrzeżeń i z jednoznacznym rozwiązaniem. Z czystego lenistwa i chęci pójścia “po najniższej linii oporu” ludzie sami zaczęli wkładać siebie nawzajem w określone formy. Najbanalniejszym przykładem jest ostracyzm w subkulturach, gdy jeden członek grupy zaczyna interesować się zupełnie czymś innym niż reszta. Słuchający Britney Spears metalowiec wywołuje co najwyżej politowanie, nie akceptację. Paradoksalnie, grupy chcące zachować swoją indywidualność w “natłoku szarej masy” same stają się ośrodkiem represji wobec przejawów wychodzenia z gorsetu danej formy. Innym, ironicznym przykładem są hipsterzy - koneserzy nieznanych zespołów muzycznych i awangardowego wyglądu. Przeobrazili się oni we własną, karykaturalną formę bycia popularnymi poprzez niepopularność. Można zadać pytanie: dlaczego dążymy do bycia kimś wyjątkowym? Dlaczego kłują nas nałożone na nas od pierwszego oddechu formy?
Największej przyczyny tragedii można doszukiwać się w historii naszego kraju oraz bliskości całego świata poprzez Internet. Albo, patrząc na to bardziej prozaicznie: w bajkach i utrwalonych przez lata schematach i formach. W każdej historii główny bohater jest inny od wszystkich. Zaczynając od disneyowskich księżniczek, przez grackich półludzi-półbogów i kończąc na polskich, tradycyjnych i nietykalnych Konradach, Kordianach i Wokulskich. Każda postać, którą nasiąkliśmy za młodu, siedząc przed telewizyjnym ekranem bądź słuchając bajek, była wyjątkowa poglądami, wyglądem czy sposobem na życie. Odmienna od wszystkich, zawsze walcząca przeciw “złej sprawie”. Chłonęliśmy te wzorce i formy jak gąbki, tym samym tworząc najbardziej perfidne i kłamliwe przekonanie w naszym życiu: “Musisz być wyjątkowy”. Wcześniej wspominany Internet dopełnił tragedii współczesnego człowieka. Gdy świat stał się ogólnodostępną, globalną wioską, w której granice między kontynentami, krajami i miastami stawały się z dnia na dzień bardziej zatarte, bezpowrotnie znikło pozorne uczucie wyjątkowości. Gdyby nie Internet, można by żyć nadzieją, że “nikt nie jest taki jak ja! Jestem jednym na milion!”. Dziś parę kliknięć w odpowiednie strony udowadnia nam, że takich jak my są tysiące, a nasza pozorna wyjątkowość jest tylko inną formą formy, od której tak gorąco chcieliśmy uciec.
Gubi nas myśl o tym, jakoby formy były dla nas ograniczeniem. Można o tym problemie myśleć dwojako. Dla Sędziego z “Pana Tadeusza” forma - bycie “grzecznym” - była podstawą do modelowania natury człowieka, prostowania skrzywień kręgosłupa moralnego i godnego życia w społeczeństwie. “Grzeczność” była kołem ratunkowym, narzędziem do okiełznania ludzkiej natury, nauką ogłady i przywiązania do szlacheckiej tradycji. Z kolei Józio Kowalski z “Ferdydurke” postrzegał formę jako sidła i klatkę, narzędzie od blokowania i zniewolenia człowieka oraz jego indywidualności. Mamy dwie możliwości postępowania wobec dylematu formy i jej przydatności. Albo staniemy się Sędzią, dla którego schemat jest pomocną tyczką, na której wyrasta wątła roślina, albo będziemy Józiem - wpychanym w coraz to nowe formy, chcącym od nich uciec, a w rezultacie wpadającym w ich kolejne odmiany.
Forma sama w sobie jest nieunikniona, wraca do naszej świadomości i albo zwracamy na nią uwagę i ją podziwiamy, albo bierzemy ją za zły szeląg. Forma JEST i nie da się jej pozbyć ani zniszczyć w ogniu. To coś, z czym musimy żyć, bo nawet próba ucieczki przed nią jest tylko kolejną wersją jej samej. Forma jest naszym cieniem, którego możemy nie widzieć w nocy; nie oznacza to jednak, że nie pojawi się przy pierwszych promieniach słońca.



Polecam w szczególności osobom zaznajomionym z pojęciem formy; "Ferdydurke" Gombrowicza, maski, formy i kreacjonizm w "Sklepach cynamonowych" Schulza; oraz osobom rozumiejącym nawiązanie do "nietykalnych Konradów, Kordianów i Wokulskich". Jak ich wszystkich przemęczycie w szkole, to załapiecie piękno dogłębnej ironii i niesmaku ;)

...
I jak? Mnie rusza. Problem formy jest aktualny i niezmienny od lat. I nie sądzę, by kiedykolwiek zniknął. Podoba mi się jednak pytanie: czy to aby na pewno jest problem? Jest to spojrzenie z zupełnie innej strony, gdyż zazwyczaj uważamy, że to, co nas ogranicza, jest problemem.
Kiedy pisałem o wolności kilka postów wcześniej, opowiedziałem, jak forma ułatwia życie - jak sprawia, że czujemy się bezpieczniej. Forma od nas nie wymaga, albo wymaga mniej. Całkowita wolność, dowolność, uwolnienie, choć możliwe (nie jest to jednak uwolnienie od formy! Po prostu wchodzimy w formę ludzi w pełni wolnych!), to trudne do osiągnięcia, wymagające w swych podstawach. Żąda on nas ogromnego wysiłku.
A powiedzmy sobie szczerze, kto lubi się wysilać, żeby zyskać niepewność i prawdopodobną niestabilność, kiedy równie dobre rozwiązanie leży pod nosem, zapewniając bezpieczeństwo, wygodę i małe ryzyko...?
Równie dobre oczywiście dla człowieka przeciętnego, dla człowieka nieświadomego.
Bo, jak przytoczę rozważania Alberta Camusa z "Mitu Syzyfa", tragedia człowieka o bezsensownym, monotonnym życiu zaczyna się tam, gdzie świadomość. Póki ten człowiek nie zdaje sobie sprawy z bezwartościowości jego pracy, wysiłku i życia, czyli jest nieświadomy, jego egzystencja nie ociera się o tragizm. Lecz kiedy zaczyna rozumieć, że to nie ma przyszłości, że do końca życia będzie robił coś, co nie nadaje żadnego sensu jego istnieniu - wtedy będzie cierpiał. Wtedy rozpocznie się jego tragedia.

Dlatego czasem tak zazdroszczę ludziom prostym. Ludziom, którzy nie widzą tego wszystkiego.
Tym nieświadomym.
Tak im zazdroszczę. Wystarczy byle gówno, by ich uszczęśliwić. Nie widzą beznadziei, ponieważ nie widzą rozkładu świata. Lubią, lub przynajmniej akceptują, swoją pracę, naukę, zajęcia, swoje monotonne, przyziemne życie. I nie ma tragedii, ponieważ są nieświadomi.
Jestem egoistą, więc zawsze pragnę ich uświadomić; chcę, żeby ktoś mnie zrozumiał, może żeby cierpiał tak samo jak ja. Nie jestem Konradem, nie mam zamiaru cierpieć za miliony. Ale to niemożliwe. Oni nie rozumieją, nawet, jak się im tłumaczy. Mówią, że przesadzam i koloryzuję. Więc w sumie już zrezygnowałem z tłumaczenia im. Bo to taka... walka z wiatrakami... Nie wierzą. A przecież tak jest!
Teraz to już zahaczyło o mit jaskini Platona...

Dobra, może wystarczy na dziś.


środa, 4 marca 2015

Przystankowy problem, esej i inne

...
Mój przystankowy problem okazał się jednak nierozwiązany.
Dzisiaj również chciałem wysiąść przystanek wcześniej. Zaniepokoiło mnie to. Czemu to się powtarza? Chodzi o to, że nie rozwiązałem moich spraw z poddawaniem się?
Mam jednak wrażenie, że tym razem to co innego. Ten sam objaw, inna przyczyna. Zdaje się, że kryje się pod tym coś głębszego, jednak nie wiem, co. Jeszcze nie miałem czasu, żeby o tym pomyśleć.

Esej.
Mamy napisać na polski rozszerzony. Pani powiedziała, że ma być to "esej naszego życia". Czyli tak dobry, że wszystkim buty spadną.
Jak niby mamy to zrobić? Omawiamy eseje, rozumiem. Ale, powiedzmy sobie szczerze, to będzie pierwszy esej w życiach większości z nas. Jakim cudem mamy napisać go wybitnie, skoro nigdy nawet nie próbowaliśmy? Od razu wymaga się od nas warsztatu?
Rozumiem, że mamy spróbować. Że mamy dać z siebie wszystko i postarać się najlepiej jak potrafimy. Ale i tak nie wiem, czy uda nam się osiągnąć zamierzony efekt.
A przecież pani sama mówiła, że można być nawet wybitnym twórcą z latami doświadczenia literackiego, a nie potrafić napisać dobrego eseju. Że do tego trzeba mieć talent, "to coś" w wersji specjalnej do eseju.
Mam czas "do połowy marca, ewentualnie do końca marca", jak to powiedziała nasza nauczycielka. Nawet nie wiem jeszcze, o czym mam napisać. Nawet nie wiem, jak to wszystko ma wyglądać.
Liberalna forma? Dowolna tematyka?
Ale ma być ciekawie. Ma być wielowątkowo.
A, no cóż, z wyrażaniem własnego poglądu raczej nie mam problemu.
W każdym razie, nadal nie do końca rozumiem, co jest dygresją, co nie jest. "Esej ma być pełen dygresji". Oczywiście dobry, mniej bądź bardziej schematyczny esej.
Ale co to znaczy dobry...?
Ech, mam z tym problem. Będę musiał dokładniej pomyśleć o temacie pracy.

Wypracowania
Skoro już jesteśmy przy pracach pisemnych na język polski... Nie oddaję żadnych prac na podstawę. To nieco wkurzające, bo potem dostaję 0 i mi średnia spada drastycznie, ale to nie jest aż tak ważne. Po pierwsze, w ogóle ich nie piszę. Nie siadam w domu i ich po prostu nie piszę.
Dziwne. Teraz mógłbym jakąś napisać.
Bo kiedy decyduję już, że napiszę jakąś pracę na polski, bo temat jest ciekawy i podoba mi się, to chcę ją napisać dobrze. A to wymaga pracy. A ja nie lubię się wysilać.
Z drugiej strony, jak piszę odwaloną pracę na temat, który mi się nie podoba, to potem ta praca wydaje mi się... taka zła. Źle napisana. Pusta. Głupia i bez sensu.
I nie chcę jej wtedy oddawać. (Mam taką jedną o bronowickiej chacie >~<)
Nie lubię oddawać złych prac.
Ale potem pani z podstawy polskiego je sprawdza i wstawia mi 80% (tak było na próbnej maturze z polskiego z CKE. Napisałem, wg mnie, beznadziejną pracę, w której brakowało spójności, jakiegokolwiek przejawu inteligencji czy logiki, jednak nauczycielka oceniła ją wysoko. Rozczarowało mnie to. Zła lub nic nie wnosząca praca nie powinna dostawać wysokich wyników. Nie powinno się popierać tekstów pustych i niczego nie zmieniających. Tekst musi mieć jakiś cel! Nie zgadzam się, że można pisać bez celu, gdyż wtedy praca nie ma sensu! Lecz oczywiście cel nie musi być wzniosły ani merytoryczny. Może być prosty, jak na przykład pozbycie się niechcianych emocji, podzielenie się przeżyciami czy poczucie ulgi. Tak zwane "wypisanie się").

Debata oksfordzka
*PS, bardzo brzydko graficznie wygląda ten spolszczony wyraz zaczerpnięty od nazwy brytyjskiej uczelni
Moja siostra uczestniczyła w warsztatach debaty oksfordzkiej. Pierwszy raz spotkałem się z tym pojęciem, więc poprosiłem, żeby mi je wyjaśniła. Pomysł bardzo mi się podoba, ale jako sposób przygotowania, nauki. Dobry sposób na nauczenie się wypowiadania swoich myśli efektywnie, kulturalnie; argumentowania logicznie, spójnie i przekonująco. Dobry sposób na poznanie kultury dyskusji.
Jednak nie widzę debaty oksfordzkiej jako sposobu na prowadzenie dyskusji, szczególnie wśród osób inteligentnych, lecz młodych, których opinie wciąż są elastyczne i nietrwałe. Oczywiście wielu z nas ma wyrobiony pogląd na daną sprawę. Ale czy naprawdę jesteście w stanie powiedzieć, że będziecie przy niej trwać uparcie do samego końca, nawet jeśli argumenty przeciwnej strony do was przemawiają?
Ja nie. Uważam, że zdolność adaptacji i zmiany percepcji jest jedną z najważniejszych zdolności w życiu inteligentnego człowieka. Argumenty drugiej strony mogą nas przekonać bądź nie, jednak jeśli im się uda, nie zamierzam trwać uparcie przy swoim. Moje zdanie można zmienić.
Oczywiście niechętnie zmieniam opinię i trzeba się naprawdę natrudzić, żeby przekonać mnie do jakiejś myśli, kiedy mam już ustalone pewne założenia. Jednak nie odrzucam zupełnie kontrargumentów. Staram się słuchać uważnie. Właśnie lubię, kiedy ktoś się ze mną "pokłóci" na jakiś temat. Nie mam tu na myśli kłótni i darcia się na siebie, przez "pokłócić się" rozumiem tutaj racjonalnie i pewnie przedstawić swój punkt widzenia, a potem wytłumaczyć stronie, dlaczego uważam tak, a nie inaczej. I absolutnie NIE wytłumaczyć, że ktoś myśli źle...! To, że myśli inaczej, nie znaczy, że źle! Nie można powiedzieć, że ktoś myśli błędnie, bo ma inną opinię niż my. Nie rozmawiam z ludźmi, którzy mówią, że ich opinia jest dobra, a wszystkie inne sugerują nieprawidłowy tok rozumowania.
W ogóle staram się patrzyć na wszystko przychylnie. Oczywiście robię wszystko, by przekonać kogoś do słuszności mojej wizji, jednak często zdarza się tak, że pewne argumenty opozycji obserwuję w świecie i uważam za rzeczywiste i istniejące, jednak nie przekonują mnie. Wtedy zawsze mówię, że faktycznie, zgadzam się, jest coś takiego, jednak... i tu kontynuuję swój wywód.
Często dyskusje ze mną kończą się impasem, gdyż każda ze stron pozostaje przy swojej racji. Okej, jednak moim zdaniem optymalnym wynikiem dyskusji powinno być przekonanie, przynajmniej częściowe, jednej strony do opinii strony drugiej. I to wcale nie musi być tak, że ja mam przekonać wszystkich do swojego zdania! To, czego mi właśnie brakuje to ktoś na tyle inteligentny, uparty i pewny, by to mnie przekonał. Wiem, że dla przeciętnego rozmówcy jestem raczej mało elastyczny. Jeśli się waha, nie jest pewien swojego zdania lub po prostu jego argumenty do mnie nie trafiają, to stoję twardo przy swoim. Jeśli dyskusja nie jest zażarta, to nie jest dyskusją, lecz rozmową.
Tak, wiem. Ciężki przypadek.
Bardzo chciałbym dyskutować z kimś, kto przekonałby mnie do zmiany punktu widzenia. Każdy, kto jest w stanie tego dokonać, zyskuje mój szacunek. Naprawdę.

Ale mówiłem o debacie oksfordzkiej, a skończyłem na dyskusji ze mną. Ech, mniejsza. Ktoś mi kiedyś powiedział, że płynna zmiana tematu jest cechą osób inteligentnych, dając mi tym samym idealną wymówkę do dowolnego odbiegania od tematu i jeszcze szczycenia się tym.
Uroczo.

wtorek, 3 marca 2015

Deszcz

Wczoraj padał deszcz.  Kiedy wracałem ze szkoły, napisałem coś. Nazywa się po prostu

Deszcz

Uwielbiam, gdy pada deszcz.
Uwielbiam taką pogodę.
Jest cicho, niebo jest szare od chmur;
powietrze tak ładne pachnie.
Krople, tap, tap, uderzają o wszystko po drodze:
o mnie, o chodnik, budynki;
o trawę, drzewa i słońce, gdzieś tam, daleko, na horyzoncie.
Czuję je, chłodne, na mojej skórze.
Uwielbiam, gdy pada deszcz.

Tap - tap - zagłusza wszystko.
Nikogo nie słyszę, nic nie słyszę.
Ta resztka świata w zepsuciu...
Krople ratują mnie od niego,
Krople są promykiem słońca.
Przełamują codzienność.
Dają mi wytchnienie,
zabijają nijakość,
Samotność...; zdejmują ten ciężar, zmywają go.
Dzięki nim mogę wreszcie oddychać...,
odetchnąć.
Nie słyszę już ludzi.
Nareszcie nie słyszę ich głosów.
Tap - tap - zagłusza wszystko.

~ Dail




*na pomarańczowo dodane później, 08.10.2016r.

Kiedy muzyka była jeszcze pracą wokalem...

...a nie pracą komputerem.

Chciałem napisać o muzyce. Słucham głównie popu, choć w sumie wszystkiego, czego linia melodyczna przypadnie mi do gustu. Muzyka ma mnie poruszyć, przeszyć dreszczem. Nie ważne w jaki sposób.
Chciałem więc napisać o muzyce, jednak chyba tego nie zrobię. Zacząłem już tworzyć posta, ale to, co napisałem, wykraczało poza to, co naprawdę uważam. To ciężko wytłumaczyć. Jakby... napisałem w sumie to, co chciałem napisać, ale forma, przekaz... coś jest z tym nie tak. Nie tak to miało wyglądać. Nie to chciałem napisać.
Trudno więc. Nie napiszę o muzyce. Przy pisaniu nawkładałem do tekstu tyle naciąganych argumentów, że aż przekonałem sam siebie, iż nie mam racji.  Dlatego właśnie nie napiszę o muzyce.

Chcę tylko zwrócić uwagę na jedną, drobną sprawę. Kiedyś w muzyce chodziło bardziej o głos niż o "efekty specjalne". Kiedyś.

Porównajcie sobie utwory Rihanny: "Disturbia" i najnowszy hit "Where Have You Been".
W tym pierwszym podkład muzyczny jest podkładem. To tylko rytm, akordy i czasami trochę melodii. Jeśli go usuniemy, piosenka pozostanie niemal niezmieniona.
W tym drugim "podkład" stanowi integralną część utworu na tyle, że bez niego piosenka ma luki*

Szkoda mi tamtych czasów, kiedy umc umc i jakaś nawalona melodia nie stanowiły esencji muzyki.
Oczywiście sam słucham tych umc umc, i nie mam nic do nich, tylko czasami ogarnia mnie taki smutek po tym, co utracone.
I nie mówię, że piosenki w ogóle nie mają dobrego wokalu. Nawet te umcy-umce bywają obdarzone niesamowitym głosem (jak na przykład remix Calvina Harrisa piosenki Florence & The Machine - Spectrum).
I absolutnie nie twierdzę też, że Rihanna nie ma głosu! Ma, tylko szkoda, że go chowa! Że nie pokazuje go na pierwszym planie, zamiast lecieć w umcy-umce. Sama przecież pokazała lata temu, że wokalem z niewielkim podkładem muzycznym można stworzyć hity!

*"Where Have You Been" acapella. Ładna piosenka, szkoda, że poprzecinana takimi... złymi wstawkami... Link: https://www.youtube.com/watch?v=lWQq4jSkyMQ
Dla porównania, "Disturbia" bez podkładu: https://www.youtube.com/watch?v=wNTCW6pXz6I
Te dziwne falowanie to prawdopodobnie przez filtrowanie wokalu od muzyki.


niedziela, 1 marca 2015

Wolność... naprawdę?!

Nie rozumiem.
 Ostatnio na lekcji polskiego nauczycielka opisywała sytuację w "Granicy" Nałkowskiej, jako że nikt nie przeczytał.
Obejrzeliśmy cały film, przybliżyła nam życie Zenona i naświetliła sytuację, w jakiej się znalazł.
Opcje bohatera były ograniczone, miał niewielki wybór, a cokolwiek by zrobił, mogło się dla niego skończyć niepomyślnie. Rozkazał strzelać do robotników, bo to była jego najlepsza opcja jak na tamten moment. Pani oczywiście mówiła, że to jego wina.
Powiedziała, że mógł wybrać inaczej. --> Okej.
Przecież był wolnym człowiekiem, mógł robić, co chciał. --> Wtedy mnie uderzyło.
Jak to był wolny? Jak to mógł zrobić cokolwiek chciał? Cokolwiek z podanych mu odpowiedzi?!
Naprawdę?! To jest wasza odpowiedź?
Czy "wolność" znaczy dla was "możliwość wyboru z ograniczonych opcji"?! Wystarcza wam coś takiego?!
Nigdy nie zgodzę się z taką definicją wolności! Może zaczerpnąłem to od romantyków (tak czy siak wina szkoły), ale dla mnie wolność jest czymś więcej niż ograniczonym wyborem! Nie nazwę "wolnością" sytuacji, w której ktoś podsunie mi pod nos rozwiązanie A i rozwiązanie B i powie: masz wolność wyboru; jesteś wolny! Możesz wybierać!
Pierdolić taki wybór!!! ("Don't make lemonade!" - adnotacja 2)
...
Przepraszam. Uniosłem się.
Ale serio, gdzie w tym wolność? Ten, który oferuje nam te wybory i tak zyska coś dla siebie, a my jeszcze będziemy szczęśliwi, że mamy wybór! Hura, wolność!

Gówno a nie wolność. Jak ktoś mi podtyka dwa wybory, to chcę mu je rzucić w twarz i pójść swoją drogą. Nie zawsze wiem, czy jest lepsza, nie zawsze wiem, dokąd prowadzi, ale jest MOJA. I będzie służyła tylko moim celom, nie czyimś innym. I mi w pierwszej kolejności przyniesie korzyści, nie komuś innemu. 
("Mój sposób!" - adnotacja 1)

Oczywiście nie przesadzajmy. To nie musi być tak, że zawsze trzeba się zbuntować i powiedzieć: skoro ty mi to proponujesz, to podtykasz mi gotową drogę - nie idę!
Trzeba być otwartym; słuchać. Czyjaś propozycja może się okazać ciekawa. Może akurat pasować do naszych zainteresowań - ta ścieżka może się pokrywać z naszą ścieżką. A wtedy czemu nią nie iść? Tylko dla zasady? To przestałaby być samoświadomość, a zaczynałaby się głupota. Nie można robić czegoś tylko dla zasady. Sytuacje są różne, do każdej się trzeba dostosować. Nie można z góry założyć, że zawsze będę robić tak i kropka. To już naprawdę głupota i ograniczenie. Fleksyjność i adaptacja świadczy o inteligencji danego osobnika.

W każdym razie - wolność. Wolność jest trudna, gdyż wychowani zostaliśmy w ograniczonym społeczeństwie. Wcale nie jest prosto być wolnym i człowiek zazwyczaj gubi się w tej swobodzie. Nie zdawałem sobie jednak z tego sprawy przez długi czas, zawsze pragnąłem pełnej wolności, nie zastanawiając się nad tym, jak wielkiej inteligencji i wiedzy taka wolność będzie ode mnie wymagała. Pełną wolność miałem tylko raz - ale jej wymogi przeraziły mnie na tyle, że uciekłem, zanim w ogóle zorientowałem się, że miałem pełną wolność.
To było podczas umawiania się na wizytę z psychologiem. Pani powiedziała, że w sumie to już nie ma sensu.
Nie zgadzam się, ale mniejsza o moje zdanie. Może kiedyś o tym napiszę.
Próbowałem ją przekonać, że to ma sens, a ona spytała, o czym chciałbym porozmawiać. Zmarszczyłem brwi.
A co Pani chce wiedzieć?
Cokolwiek. Jeśli mamy się widywać, to chcę posłuchać cokolwiek masz do powiedzenia.
myślę, myślę...
Ale że jak? Mam mówić o szkole? O rzeczywistości?
O czym tylko chcesz.
Ale... - zmarszczyłem brwi.- ...bardziej o teraźniejszości, czy o przeszłości...?
Jak chcesz. Możesz mówić o czym chcesz.

To mnie... przestraszyło. O czym miałem mówić? Nie wiedziałem. Czułem się niepewnie. Potrzebowałem jakiegoś naprowadzenia, ale pani uparcie twierdziła, że mogę mówić o czymkolwiek chcę.
Nie jestem typem osoby gadatliwej. Nie lubię innym mówić o sobie (achaaa~ i właśnie dlatego prowadzę bloga...~ Nie, szczerze to prowadzę tego bloga bardziej dla siebie. Bo nikt nie chce mnie słuchać, a myśli niewyrażone są ciężkie, przytłaczające i komplikują wszystko inne). Ale wracając, nie lubię słuchać o innych ani mówić o sobie. 
Taka pełna dowolność mnie przeraziła. Byłem zagubiony. Potrzebowałem wskazówki.
Dopiero w domu zorientowałem się, że to była właśnie chwila pełnej wolności. Absolutna dowolność, wszystko zależało ode mnie. Miałem pełną kontrolę nad sytuacją, nad rzeczywistością; to była chwila tryumfu, dyktatury, możliwość kształtowania rzeczywistości na swój sposób. Taki ogrom odpowiedzialności i mocy twórczej, potęgi kreacyjnej przygniótł mnie, przeciętnie inteligentnego, słabo wykształconego osobnika. Ha, przygniótł! On mnie zmiażdżył, roztarł w drobny pył! Dopiero zrozumiałem, jak wiele trzeba być w stanie udźwignąć, żeby móc być prawdziwie wolnym.
Jeśli nie będziesz miał w sobie wystarczająco potencjału, by pomieścić potęgę absolutnej wolności, uciekniesz lub zginiesz w pierwszym kontakcie z nią.

Będę jeszcze próbował. Ale nie teraz. Muszę najpierw zdobyć trochę wiedzy, poznać siebie trochę lepiej, by rozwinąć samoświadomość.
Mała obserwacja: nie udźwigniesz wolności, jeśli nie będziesz pewien siebie, każdego swojego kawałka. Bo jeśli ty - podstawa wolności - nie będziesz znał każdej swojej słabości i każdej mocnej strony, w końcu się przewrócisz pod tym ciężarem, a cała ta potęga runie na ciebie swoją masą.
Ty jesteś najważniejszy. Dopiero potem wolność.

Tak sobie mówię. Fajnie się dowartościowuję, nie? ;)

PS. na koniec trochę innych słów, które skojarzyły mi się w związku z tym wywodem.

1) Obejrzyjcie. Wbrew pozorom to mądre, tylko wytrzymajcie do końca:
http://www.dailymotion.com/video/x3k5bqj

2) Znajomość angielskiego lub przyjemna przeszłość z grą Portal2 ^^
https://www.youtube.com/watch?v=ELkgiJD9KuM

Rainbow life of Dail

Nie piszę. Mam mnóstwo pomysłów, ale nie wtedy, kiedy siedzę przed kompem. Mówię sobie: napiszę, jak wrócę. I wtedy piszę sobie niemal cały post w mojej głowie. Ale kiedy wracam, to nie piszę. Mój mózg odczytuje to jako "już napisane"...
W każdym razie, ostatnio dużo myślałem nad różnymi rzeczami. Miałem skończyć post o wolności, napisać jeden o książkach, i to leży cały czas w mojej wyobraźni, niestety z błędną etykietką "napisane". Ten wpis na przykład tworzę na telefonie w autobusie, z późniejszym zamiarem przesłania go na kompa i zwyczajnego wklejenia na bloga. Tyle jestem w stanie zrobić ^^".
Ze spraw, które o sobie zauważyłem...
Przede wszystkim, jestem największym hipokrytą, jakiego znam. Jak na razie, nie potrafię sobie z tym poradzić. Zdaje mi się, że sprzeczności w jakiś sposób mnie tworzą.
Uwielbiam nowinki techniczne. W mojej rodzinie mam najwięcej sprzętu (nie licząc pralek, zmywarek i lodówek rodziców ^^). Chodzi mi o takie zbędne gadżety. Takich mam najwięcej. Dwa telefony dotykowe, tablet, czytnik e-booków, tablet graficzny, MP4, dwie MP3, dysk zewnętrzny 1TB i chwilowo dwa laptopy (będę sprzedawał starego). Wszystkich używam, ale nie codziennie. W sumie są mi zbędne. Ale kocham je i chciałbym więcej fajnych rzeczy. Gdzie w tym hipokryzja? Nienawidzę ich. Niedobrze mi się robi, jak o nich pomyślę i mam ochotę je rzucić w kąt i nigdy więcej do nich nie wracać; pozbyć się w jakikolwiek sposób. Odpychają mnie. Ale też mnie pociągają.
Inna sprawa. Nie cierpię zwiedzać miast. Mam tak, że czasami zachwycam się dziełami ludzkimi, takimi jak architektura czy technologia. Myślę sobie: wow, ktoś musiał być niesamowity, że potrafił to wszystko wymyślić. Albo: to niezwykłe, jak daleko rasa ludzka potrafiła się rozwinąć, jak wiele potrafiła osiągnąć. Jak osiągnęli taki efekt? Jak sprawili, że to wszystko funkcjonuje i działa? Z drugiej strony, wszystko to mnie odrzuca, denerwuje, a nawet obrzydza. Czuję się źle, musząc przebywać chociażby w pobliżu tego.
Uważam, że samochody są ohydne. A autobusy już w ogóle. Ludzie powinni korzystać więcej na przykład z rowerów. No bardzo ciekawe, co ja robię. Jeżdżę sam tym zasranym autobusem!
Lubię mieszkać w mieście, bo w sumie wszędzie blisko. Chcę mieszkać w mieście. Ale nie chcę mieszkać w mieście. Jest za tłoczno. Nie znoszę ludzi i ich hałasu, brudu, twarzy. Nie lubię jak nawet przebywają w mojej obecności; nie znoszę miast. Są pełne tłumów, szare i nijakie.
Wierzę, że ludzie potrafią się zmienić; ale równie mocno jestem przekonany o tym, że ludzie tak naprawdę nigdy się nie zmieniają. Ale o tym kiedy indziej. Prawdopodobnie. >_<
To tyle o mojej hipokryzji. Jest tego więcej, ale nie będę wypisywał wszystkiego, nie wszystko też teraz przychodzi mi do głowy. Ostatnio w autobusie (=.=’’) zamyśliłem się czy coś i wysiadłem przystanek wcześniej. Pomyślałem, że jestem głupi i przeszedłem się do domu, wszystko było dobrze. Kilka dni później jechałem na japoński i też byłem zamyślony. Nagle poczułem taką dziwną konieczność wysiąścia, takie “to już, muszę wysiąść, koniec trasy”. Zanim jednak wysiadłem, zorientowałem się, że mój przystanek to dopiero ten następny. Otrząsnąłem się; pomyślałem, że to dziwne. Czemu nieświadomie wysiadam przystanek wcześniej...? Byłem akurat w nastroju do przemyśleń, więc postanowiłem się nad tym głębiej zastanowić. Wysiadanie wcześniej... wcześniej = przed końcem. Rezygnacja. Poddawanie się.
No cóż, jestem człowiekiem, który rzadko doprowadza cokolwiek do końca. Często wkurzam się na siebie za to, że tak łatwo się poddaję. Zdawało mi się, że to mogło być to. Że mój mózg karcił mnie w ten sposób za rezygnację ze wszystkiego tuż przed osiągnięciem celu. Bo niby dlaczego mam chyba z 15 początków opowiadań i może z jedno skończone...?
Skoro znalazłem już przyczynę mojego wysiadania z autobusu, zacząłem zastanawiać się, czemu tak właściwie rezygnuję? Czemu się poddaję, nawet jak już kupę roboty mam za sobą? Nie znalazłem na to jednej, trafnej odpowiedzi; część nakładała się i pewnie jeszcze z czymś innym wpłynęła na efekt końcowy.
Szybko się nudzę. To, co wymaga powtarzalności lub nie daje efektów staje się dla mnie nudne i monotonne. To jedno z wyjaśnień. Drugie bardziej mnie zaskoczyło, może dlatego, że dopiero tamtego wieczoru je odkryłem. Nie wiem nawet w jakich okolicznościach ani czemu przyszła mi do głowy myśl: czemu rezygnuję tak blisko celu...? A może... boję się go osiągnąć...?
Zaskoczyło mnie to potwornie, może dlatego, iż czułem, że trafiło w sedno mojego problemu. Boję się osiągnąć cel. Ale dlaczego...?
Jak już wcześniej wspominałem, jestem sprzecznością. Mam ogromną wyobraźnię i wolę świat fantastyczny niż rzeczywisty, z drugiej strony jestem też osobą pragmatyczną. Wszystko u mnie musi mieć jakieś wyjaśnienie; nie wierzę w coś, gdy ludzie mówią: bo tak. Skoro cel jest... celem, skoro do niego dążymy, skoro pokonujemy do niego ciężką drogę, to oznacza, że jest on jakimś końcem. A co jest po końcu? Co jest po celu? Co się stanie, jeśli osiągnę jakiś cel? Co będzie dalej? Czy będzie coś dalej?
Tutaj jeszcze wkradł się mój ateizm. Uważam, że po śmierci po prostu... przestajemy istnieć. Nie wiem, co ze świadomością, nie jestem pewien, czy wierzę w coś takiego jak duchy; ale nie wierzę w dusze. Więc skoro celem naszego życia jest koniec końców śmierć, to po osiągnięciu tego celu... nie ma nic. I dla nas niczego już nie będzie.
Zrozumiawszy moją pokrętną logikę, próbowałem sobie wytłumaczyć, że osiągnięcie jakiegoś celu to nie jest koniec drogi - to jedynie przystanek na dużo dłuższej trasie. Tak jak przy kilkudniowej wycieczce w góry, osiągnięcie jednego celu jest po prostu dotarciem do schroniska, w którym przenocujesz. Check pointem pewnego rodzaju, żebyś nie musiał wracać do początku, jeśli przy dalszej drodze zawiedziesz. Jaki jest cel ostateczny i kiedy ta wycieczka się skończy...? Tego nie wiesz. Każdego ranka schronisku dostajesz kolejną mapę (a raczej czystą, białą kartkę) z zaznaczonym miejscem przybliżonej lokalizacji kolejnego schroniska. Tego, które ty sobie wybierzesz. I zmierzasz do niego.
Myślę, że przy końcu będziesz już wiedział, że wakacje się skończyły.
Dobra, dość tej przenośni.
Ale to wszystko chyba nie podziałało... A przynajmniej nie czuję zmiany, nadal niczego nie kończę. :(

Zrobiłem porządek w pokoju - czyt. wywaliłem połowę mojego pokoju, czyt. niepotrzebne rzeczy. Naprawdę. Z pięciu zawalonych półek została mi jedna, luźno zapełniona. Oczywiście ubrania zostawiłem. Na razie. W sumie nie potrzeba mi aż tyle takich byle jakich rzeczy. Zastanowię się nad tym później.
Takie głębokie myślenie, jak na początku tego postu zawsze wprawia mnie w melancholię. Więc uciekam. Zawsze, zawsze uciekam - do wyobraźni, do czyjejś wyobraźni (książki, filmy itp.), lub do ogłupiających, niczego nie wnoszących gierek na komputerze. To w sumie smutne. Nie lubię uciekać, ale co mam zrobić? Pozwolić sobie na melancholię? Pisać? Najlepiej mi się pisze w takim nastroju, bo to mój tak zwany nastrój do przemyśleń. Ale melancholia mnie przybija. Widzę wtedy brud, zepsucie i beznadzieję świata. Widzę brud, zepsucie i beznadzieję siebie. A to, co widzę, przeraża mnie; dlatego chcę uciec. Ale moja ucieczka polega po prostu na założeniu maski i życiu do wewnątrz. Sztuczność. To, czego nienawidzę. Maski, granie, sztuczność. Więc co mam robić...? Podziwiać obrzydliwość tego, co naokoło mnie i we mnie, czy zachowywać się w sposób, którego nienawidzę u innych...? To naprawdę nieciekawy wybór.

I tym oto optymistycznym akcentem kończymy dzisiejszy wywód. :)

niedziela, 11 stycznia 2015

Nic nie warte...

Dużo się zmieniło.

Ostatnio jest mi jakoś ciężko. Nie chodzi o to, że mam dużo roboty czy coś; wróciłem do mojego odwiecznego stanu i jak zawsze mam wszystko w dupie.
Chodzi o coś innego, o ten inny ciężar, trzymający się mnie, nieważne ile czasu mam dla siebie i na to, co lubię.
Ten ciężar w środku.

Stało się też jeszcze coś innego. Wymyśliłem do tego może nie od końca jasną metaforę podczas rozmowy z moją mamą, i według mnie oddaje ona dokładnie to, co mi się przytrafiło.
Otóż to spotkało moją ambicję:
Od zawsze utrzymywała się na dość wysokim poziomie. Cały czas, od początku podstawówki, pięła się do góry, jak matematyczny ślimak; pięła się i pięła, sięgając coraz wyżej.
Ale ostatnio w coś przywaliła. Jakiś rodzaj sufitu; a przywaliła w niego tak silnie, że z hukiem spadła na samo dno. A do tego leży teraz na skorupce jak wywrócony żółw i nie może się podnieść.
Od tamtej chwili obserwuję, że nic mnie nie obchodzi. Dosłownie, wszystko mnie nudzi i nie dbam o nic.
Nic nie warte...
Takie mi się wydaje.

A jednocześnie wiem, że mogłoby takie nie być.
Mam teorię co do tego sufitu, a moje mimowolne, głębokie westchnięcie za każdym razem, gdy o tym wytłumaczeniu pomyślę, zdaje się je potwierdzać.
Szkoła.
To może wydawać się głupim wytłumaczeniem, ale dla mnie widocznie wiele zmienia. I chodzi mi o coś zupełnie innego niż o samą instytucję, o sam obowiązek uczęszczania.
12 lat.
Tyle właśnie siedzę już w szkole.
Czy to nie wydaje się dużo...? Szczególnie, kiedy w głębi siebie czujesz, że ostatnie może 4 lata nie posunęły cię ani o kroczek dalej? Że nauczanie klasowe, masowe i ogólne nie jest w stanie już dać ci ani krzty więcej? Nie zbliża cię do pragnień, do tego, czego naprawdę chcesz się dowiedzieć?
Czy w takim razie nie wydaje się logiczne, że ambicja upada...?

Może nie. Może to tylko ja. Ale tak właśnie czuję.
W sumie mi smutno. Nie chciałem, żeby moja ambicja upadła aż tak nisko, by była w stanie przenieść się na wszystko inne.
Dosłownie wszystko.
 Zrezygnowałem z siłowni; mam wyjebane na angielski dodatkowy; w ogóle nie uczę się japońskiego, choć gdzieś tam w środku bardzo tego żałuję; nie oglądam Doctora Who; rzadko czytam... Jedyne, co robię to MAŁO AMBITNE granie w karty na telefonie.
Czasami mam ochotę wyrzucić telefon, schować go do szafy i nie używać, ale zawsze potem strzelam sobie w twarz tanią wymówką, że chcę posłuchać radia w drodze do szkoły.

Chciałbym tyle rzeczy, ale nie chce mi się tylu rzeczy...
Chciałbym umieć grać na skrzypcach, ale z góry zakładam, że nie mam wystarczająco determinacji.
PS., podziwiam każdego, kto potrafi.
Chciałbym uczyć się japońskiego, ale nie chce mi się do tego zabrać...

Najbardziej wkurza mnie to, że moją wymówką do wszystkiego jest: "Nie mam czasu". Ale przecież to gówno prawda. Mam za dużo czasu, to mi chyba dolega.

Ostatnio czytam o Freudzie*, bardzo podoba mi się psychoanaliza, którą stosuje. Chciałbym, żeby ktoś mnie tak zbadał, żeby na podstawie moich przeżyć i myśli powiedział mi, co naprawdę się ze mną dzieje. Co spycham do podświadomości, że zastępuję to lenistwem? Że zastępuję to tanimi wymówkami, które tylko MNIE ranią...? Dlaczego ranię sam siebie niemocą, której tak nienawidzę?

Sam nie potrafię jeszcze znaleźć odpowiedzi. To niepokojące. Gdybym wiedział, co mi dolega, albo mógłbym sobie z tym poradzić, albo przynajmniej zaakceptować.
Być świadomym...!
To jest najważniejsze!

Nie chcę wegetować. Chcę żyć. Być Bytem. Nie pamiętam, kto to powiedział.
Ale nie mam ambicji, by sprawdzić.
Mam za to silne przeczucie, że mój brak ambicji jest w tym przypadku tylko wymówką.
Ale dlaczego? Od czego? Skąd się to bierze...?

Ponagrywam siebie. Potem posłucham. Postaram się przeprowadzić na sobie metodę "swobodnego kojarzenia", którą Freud stosował na swoich pacjentach, by odkryć sekrety ich podświadomości.

Podobno podświadomość używa mnóstwa symboli...
Ciekawe, co symbolizują skrzypce...?

* "Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda", Irving Stone
A o samym Zygmuncie Freudzie uważam, że warto cokolwiek wiedzieć. Ojciec psychoanalizy...!