Dużo się zmieniło.
Ostatnio jest mi jakoś ciężko. Nie chodzi o to, że mam dużo roboty czy coś; wróciłem do mojego odwiecznego stanu i jak zawsze mam wszystko w dupie.
Chodzi o coś innego, o ten inny ciężar, trzymający się mnie, nieważne ile czasu mam dla siebie i na to, co lubię.
Ten ciężar w środku.
Stało się też jeszcze coś innego. Wymyśliłem do tego może nie od końca jasną metaforę podczas rozmowy z moją mamą, i według mnie oddaje ona dokładnie to, co mi się przytrafiło.
Otóż to spotkało moją ambicję:
Od zawsze utrzymywała się na dość wysokim poziomie. Cały czas, od początku podstawówki, pięła się do góry, jak matematyczny ślimak; pięła się i pięła, sięgając coraz wyżej.
Ale ostatnio w coś przywaliła. Jakiś rodzaj sufitu; a przywaliła w niego tak silnie, że z hukiem spadła na samo dno. A do tego leży teraz na skorupce jak wywrócony żółw i nie może się podnieść.
Od tamtej chwili obserwuję, że nic mnie nie obchodzi. Dosłownie, wszystko mnie nudzi i nie dbam o nic.
Nic nie warte...
Takie mi się wydaje.
A jednocześnie wiem, że mogłoby takie nie być.
Mam teorię co do tego sufitu, a moje mimowolne, głębokie westchnięcie za każdym razem, gdy o tym wytłumaczeniu pomyślę, zdaje się je potwierdzać.
Szkoła.
To może wydawać się głupim wytłumaczeniem, ale dla mnie widocznie wiele zmienia. I chodzi mi o coś zupełnie innego niż o samą instytucję, o sam obowiązek uczęszczania.
12 lat.
Tyle właśnie siedzę już w szkole.
Czy to nie wydaje się dużo...? Szczególnie, kiedy w głębi siebie czujesz, że ostatnie może 4 lata nie posunęły cię ani o kroczek dalej? Że nauczanie klasowe, masowe i ogólne nie jest w stanie już dać ci ani krzty więcej? Nie zbliża cię do pragnień, do tego, czego naprawdę chcesz się dowiedzieć?
Czy w takim razie nie wydaje się logiczne, że ambicja upada...?
Może nie. Może to tylko ja. Ale tak właśnie czuję.
W sumie mi smutno. Nie chciałem, żeby moja ambicja upadła aż tak nisko, by była w stanie przenieść się na wszystko inne.
Dosłownie wszystko.
Zrezygnowałem z siłowni; mam wyjebane na angielski dodatkowy; w ogóle nie uczę się japońskiego, choć gdzieś tam w środku bardzo tego żałuję; nie oglądam Doctora Who; rzadko czytam... Jedyne, co robię to MAŁO AMBITNE granie w karty na telefonie.
Czasami mam ochotę wyrzucić telefon, schować go do szafy i nie używać, ale zawsze potem strzelam sobie w twarz tanią wymówką, że chcę posłuchać radia w drodze do szkoły.
Chciałbym tyle rzeczy, ale nie chce mi się tylu rzeczy...
Chciałbym umieć grać na skrzypcach, ale z góry zakładam, że nie mam wystarczająco determinacji.
PS., podziwiam każdego, kto potrafi.
Chciałbym uczyć się japońskiego, ale nie chce mi się do tego zabrać...
Najbardziej wkurza mnie to, że moją wymówką do wszystkiego jest: "Nie mam czasu". Ale przecież to gówno prawda. Mam za dużo czasu, to mi chyba dolega.
Ostatnio czytam o Freudzie*, bardzo podoba mi się psychoanaliza, którą stosuje. Chciałbym, żeby ktoś mnie tak zbadał, żeby na podstawie moich przeżyć i myśli powiedział mi, co naprawdę się ze mną dzieje. Co spycham do podświadomości, że zastępuję to lenistwem? Że zastępuję to tanimi wymówkami, które tylko MNIE ranią...? Dlaczego ranię sam siebie niemocą, której tak nienawidzę?
Sam nie potrafię jeszcze znaleźć odpowiedzi. To niepokojące. Gdybym wiedział, co mi dolega, albo mógłbym sobie z tym poradzić, albo przynajmniej zaakceptować.
Być świadomym...!
To jest najważniejsze!
Nie chcę wegetować. Chcę żyć. Być Bytem. Nie pamiętam, kto to powiedział.
Ale nie mam ambicji, by sprawdzić.
Mam za to silne przeczucie, że mój brak ambicji jest w tym przypadku tylko wymówką.
Ale dlaczego? Od czego? Skąd się to bierze...?
Ponagrywam siebie. Potem posłucham. Postaram się przeprowadzić na sobie metodę "swobodnego kojarzenia", którą Freud stosował na swoich pacjentach, by odkryć sekrety ich podświadomości.
Podobno podświadomość używa mnóstwa symboli...
Ciekawe, co symbolizują skrzypce...?
* "Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda", Irving Stone
A o samym Zygmuncie Freudzie uważam, że warto cokolwiek wiedzieć. Ojciec psychoanalizy...!
Info
Jeśli obchodzi Was coś konkretnego, nie zaglądajcie raczej do lat sprzed 2016 roku.
Jeśli obchodzi Was niedojrzały, paragimnazjalny weltschmertz, proszę bardzo, częstujcie się.
Obiecuję, że nowe posty będą już bardziej o czymś niż o moich garystuicznych rozterkach emocjonalnych i że ten świat jest taki be, fe i kto w ogóle zgodził się go wydać, przecież nikt tego nie kupi, a wydawca z pewnością zbankrutuje.
No, może oprócz tych milionów ludzi, którzy go kupią i którzy upewnią wydawcę w przekonaniu, że można drukować byle chłam, jeżeli subskrypcja jest obowiązkowa.
Powodzenia!
Dzień dobry. Nie chcę tego robić w aktualizacji posta, bo to zmieni jego wydźwięk, więc zrobię to tutaj. Moja ambicja nieco się podbudowała.
OdpowiedzUsuńJak? Przede wszystkim duuużo komputera i spierdalania byle dalej od rzeczywistości. I voila.
W każdym razie, dla ciekawych (w tym także mnie, bo na 100% zapomnę), sprawdziłem, jak się nazywał ten filozof od Bytu i Bycia. To Martin Heidegger.
Pozdrowionka ;)