Uwaga, przekleństwa.
Ostatnio na jednych z
zajęć z filozofii wykładowca zaproponował nam taki eksperyment myślowy:
wyobraźcie sobie, że jesteście jakimiś uchodźcami, outlaws, podczas wojny, i jeśli zostaniecie schwytani, zabiją was i
waszą rodzinę. Chowacie się w piwnicy ze swoją żoną i trójką dzieci, wraz z
kilkoma innymi rodzinami. W piwnicy jest tylko małe okienko na zewnątrz.
Akurat, kiedy wrodzy żołnierze przechodzą za tym okienkiem, wasze najmłodsze
dziecko zaczyna płakać. Jest za młode, by przemówić mu do rozumu, i chore, więc
nie może oddychać przez nos. Czy zakrywacie mu usta i, w konsekwencji, możecie
je udusić, czy ryzykujecie, że żołnierze znajdą i zabiją was wszystkich? W
skrócie, czy zabijacie własne dziecko, czy ryzykujecie śmierć wszystkich?
Odpowiedziałem, że
oczywiście zakrywam usta dziecku. Zaraz wyjaśnię, dlaczego „oczywiście”.
Po pierwsze, w filozofii
często pytania są binarne. Jeśli coś, to A czy B? Ale w życiu często pojawia
się C, J, a nawet Ą i Ğ – to, czego w ogóle byśmy się nie spodziewali. Życie
rzadko jest binarne, i zauważyłem, że aby odpowiedzieć sobie na pytanie
filozoficzne i czuć się jakoś ukształtowanym, spełnionym, MUSZĘ dopowiedzieć
pewne okoliczności.
Na przykład, czy jak
drzewo pada w lesie, a nikogo nie ma w pobliżu, to wydaje dźwięk? Tak, jeśli
definiujemy dźwięk jako drgania rozchodzące się w powietrzu. Wtedy dźwięk
istnieje, po prostu nikt go nie odbiera. Nie, jeśli traktujemy dźwięk, jako
coś, co zachodzi w naszym umyśle, jako interpretację inaczej nic nie znaczących
fal w otoczeniu. W takim rozumieniu dźwięku, człowiek musi być obecny, by
dźwięk zaistniał. Satysfakcjonuje mnie ta odpowiedź, jednak by ją stworzyć
musiałem do pytania dodać odpowiednie okoliczności. Te były proste – sprawa z
dzieckiem jest dużo trudniejsza. Jest tyle zmiennych! Można ją rozwiązać na
tyle sposobów!
Dlaczego odpowiedziałem,
że oczywiście zakrywam dziecku usta? Cóż, nadal po pierwsze, próbowałbym to
zrobić oszczędzając i dziecko, i wszystkich. Być może próbowałbym je poddusić
na tyle, że kiedy zdejmę rękę, będzie musiało nabrać powietrza zamiast krzyczeć
– a potem znowu zakryłbym mu usta. Być może nawet poddusiłbym je na tyle, by
straciło przytomność, ale nie od razu zmarło.
A jeśli musiałoby umrzeć…?
To jest właśnie po drugie: czy życie jednego, małego i nie rozumiejącego
jeszcze nic człowieka jest cenniejsze niż życie dwojga pozostałych moich
dzieci, żony, mnie i jeszcze kilku rodzin?
To pytanie nie ma sensu. Gdybym miał na nie odpowiedzieć,
powiedziałbym, że nie, że cenniejsze jest więcej żyć. Nie dlatego, że
przedłożyłbym życie innych rodzin nad moje szczęście, ani nic takiego. Ale, for fucks sake, mam jeszcze dwoje
starszych, zdrowych dzieci, które mają szansę przeżyć. Rozumiem, że własne
dziecko musi umrzeć, ale naprawdę lepiej zabić wszystkie swoje dzieci, żonę i
siebie niż jedno dziecko? Tak, rozumiem, to boli, ale sorry, wojna. Wojna boli,
chuje, i trzeba czasem podejmować trudne decyzje. Ta nie jest dla mnie tak
trudna – lepiej stracić wszystko czy tylko kawałek? No shit, jasne, że tylko kawałek.
Z sali padła wypowiedź,
że jeśli umarlibyśmy, to nie musielibyśmy cierpieć i znosić śmierci dziecka,
więc może to lepiej. To jest chujowy argument, it’s cheap as hell. Zaraz powiem, dlaczego: jeśli lepiej byłoby
umrzeć i nie cierpieć, to już dawno popełniłbym samobójstwo. I jeżeli ktoś inny
naprawdę by tak uważał, nie tylko w tej ekstremalnej sytuacji, gdy większość
nie myśli trzeźwo, ludzka rasa już dawno by wyginęła – wszyscy zabiliby się, bo
tak lepiej, bo wtedy nie cierpisz. Za każdym razem, gdy ktoś stracił kogoś
bliskiego, wszyscy, których to dotknęło, zabijali by się. Seriously???
Życie jest trudne, i
tak, śmierć dziecka na pewno by bolała, ale kurwa, masz jeszcze dwoje dzieci,
które cię potrzebują! Naprawdę chcesz to wszystko wyrzucić do kosza? A co do
drugiej strony tego argumentu – że lepiej, żeby bliscy też umarli, bo wtedy nie
będą cierpieć… To nie rozumiem, co za problem? Jeśli tak podchodzimy do sprawy,
to najlepiej w kołysce zamordować wszystkie dzieci, żeby nie cierpiały.
Szczególnie należy mordować te, które urodziły się podczas lub blisko czasów
wojny. Bo przecież wojna to cierpienie i wieczna trauma, więc po co pozwalać
bliskim cierpieć? Zabij ich wszystkich, a potem siebie, i po sprawie!
Mam nadzieję, że
widzicie dupność tego argumentu. Jeśli ktoś wie, jak go obronić, poproszę, bo
chętnie się dowiem. Lubię pełną emocji dyskusję, najlepiej, kiedy jej
uczestnicy się ze sobą nie zgadzają – tylko z takiej można wyciągnąć naprawdę
wiele i przekonująco poznać inne punkty widzenia.
Wracając do „problemu”,
powiedziałem, że pytanie, czy chcę poświęcić życie dziecka, czy reszty, jest
bez sensu. Dlaczego? Bo jest nie na miejscu. Pytanie takie powinno brzmieć: czy
wolę zabić dziecko, czy przedłużyć mu życie o może pół godziny, żeby umarło
później wraz ze wszystkimi innymi? Wow, przez te pół godziny nic nie
rozumiejące dziecko naprawdę tyle zrobi…! Normalnie szansa życia, dajemy mu
okazję, by faktycznie przeżyło życie i zeszło z tego świata szczęśliwe. Przy
okazji jeszcze takiej szansy pozbawiając nasze pozostałe dwoje dzieci, które
już coś kumają i faktycznie mogłyby przetrwać, dorosnąć i coś pamiętać.
Nie wiem, czy
wspominałem o tym wcześniej, ale według mnie wspomnienia są niezwykle cenne.
Dla danej osoby, oczywiście. Nie bardzo obchodzą mnie wspomnienia innych, ale
moich nie oddałbym za nic. I tych radosnych, i tych najbardziej bolesnych, bo w
dużej części to one, one wszystkie, sprawiły, że jestem, kim jestem. Gdybym je
oddał, gdyby nie były już moje… czy byłbym tą samą osobą? Obawiam się tego. Nie
racjonalnie, ponieważ nie można jeszcze oddawać wspomnień, a jakbym to zrobił,
to bym nie czuł żalu za straconym, bo nie byłbym już z tym emocjonalnie
związany. Czuję strach niepraktyczny, uprzedni – podobny do strachu przed
śmiercią, który większość odczuwa. (Tak, tak, część boi się umierania, a nie
samej śmierci. Okej, ja nie chciałbym ani jednego, ani drugiego, ale
wybierajcie, jeśli tak wolicie.) Przecież w samym momencie śmierci i po niej
nie będzie ona dla nas niczym strasznym, nie ważne, w co wierzymy. Ale przed
nią, boimy się jej. Tak samo ja boję się utracenia wspomnień, nie racjonalnie, np.
w postaci choroby, ale w jakiś magiczny czy sci-fi sposób. Na przykład przez
oddanie lub sprzedanie ich komuś innemu. Okropność.
Kolejna dygresja, a nie
o tym miałem pisać. Pytanie więc brzmi: zabić dziecko teraz, czy za chwilę,
wraz ze wszystkimi innymi. Czy teraz odpowiedź nie jest jaśniejsza dla tych, co
wątpili? Tylko dlatego, i na opisanych przeze mnie warunkach, mówię „oczywiście”.
Marnowanie potencjału jednej istoty versus kradzież możliwości wielu ludzi, w
tym własnych dzieci I TEJ ISTOTY. To
nie jest ALBO, ALBO. To DODAWANIE. Przepraszam za niezbyt grzeczne porównanie,
ale lepiej, żeby zgniło jedno jabłko, czy żeby zgniły wszystkie, przez co
rodzina farmerska umrze z głodu? To nie
jest żadne pytanie. Tu nie ma żadnego większego dylematu moralnego.
Podsumowując,
spróbowałbym wyjść cało – z żywym dzieckiem, i życiem – próbując różnych metod,
ponieważ życie nie jest zwykle A lub B,
a ma wiele zróżnicowanych opcji i wiele zmiennych. Jeśli nie byłbym w
stanie, wolałbym zabić dziecko i
uratować rodzinę, niż zabić i dziecko, i rodzinę, trochę później. Wow,
super wymiana.
Koniec. Dlatego „oczywiście”.
Nie jestem pewien, czy można mnie nazwać przez to nieprzystosowanym do
społeczeństwa, but if the society has a death wish, then go
ahead, call me dysfunctional. I’d rather be.